Wednesday 11 November 2015

czytajac niepodlegle i brunatnie



Nie rozumiem ogladania informacji. Sama wyszukuje. Nie wierze w media publiczne i publiczne wydania o pelnej godzinie. Wydarzenia z 5 listopada i zamieszki ruchu Anonimous w Londku nie bylo. Bylo milcznie, telewizornii i internetach. Czy mnie to wkorwia?Jak najbardziej. Bombarduje informacje sa klamliwe. Tez na to wplywu nie mamy.
Dzis Dzien Niepodleglosci dla wiekszosci panstw europejskich. Tutaj szczegolnie. Jest chwila ciszy. Obchody, Kwiaty, pomniki, defilady. Pielegnowany czas jednym slowem. W spoko koko kraju tez piekny czas. Tylko ze, brunatny to czas. zawlaszczony przez prawosc i narodowosc. Szkoda, serce krwawi, bo kazdy chce celebrowac a nie moze.
Ja zapamietac tylko chce swieto ulicy sw. Marcina. Swietego od zebrakow. Co to wjezdza do Poznania na siwym koniu. Zrzuca swoj szkarlatny plaszcz przed zebraka i go ratuje. No i grzane wino, kasztany, szneka z glancum i gynsina z modra kapusta. To tylko pamietam. Mile chwile. Prwosci nie szanuje. Nie lubie i sie nia brzydze.
A teraz z innej beczki.
Przynajmniej raz na jakis czas taki piaty punkt sie pojawia. Potem dlugo, dlugo nic i bomba wybucha.
Tak w pociagu mozna wygodnie czytac i ciocia tez unikala znajomych, zeby dobrze czytac.
Slucham i czytam tez w samotnosci a nawet w robocie jesli czas mi na to pozwala to sie zamykam i slucham, slucham wszystkiego. Byleby nie ludzi.
Instytucja Zony czytac nie lubi. Szanuje to i rozumiem. Nie ma takich wymogow. Mimo tego chodze z nia do lozka. Co dziwne, czytam tyle, ze za nas dwie wystarcza i moze jeszcze srednia krajowa tez podwyzszam. 
I co maja znaczyc te ksiazeczki do kolorowania dla doroslych?
Celebrytow z wydawnictw szanowanych tez nie rozumie ale szanuje. Dla nich tez sie polka znajdzie. Czy to dobrze- to tak jak z marszami. Sa marsze brunatne i wjazdy swietych na koniu.
5. „Oglądanie wiadomości” zamiast „czytania starych książek”
Paweł Goźliński: „Nie jesteśmy czytelniczym wygwizdowem. Ale marudzić musimy”
Codziennie jesteśmy bombardowani natłokiem informacji. Inna sprawa, że często są one nieistotne i bezużyteczne. Ale sami się na nie skazujemy, wielokrotnie oglądając w ciągu dnia kilka wydań telewizyjnych wiadomości albo co parę godzin czytając serwisy informacyjne. Lepiej zagospodarować ten czas na przeczytanie książek, w których możemy zdobyć wartościową dla nas wiedzę.
















To w ogóle nie jest kwestia dramatu - przecież nie wymrzemy jako naród, jeśli nie będziemy czytać. Owszem, będziemy głupsi, będziemy mniej samodzielni w myśleniu, będziemy mniej konkurencyjni, będziemy mieli gorsze życie seksualne, gorsze życie rodzinne - ale to nie problem, prawda? - mówi Paweł Goźliński.


- Mój sposób na przetrwanie podróży? Oczywiście książki. Bardzo miło wspominam okres w moim życiu, kiedy na pierwszym roku studiów dojeżdżałem do Warszawy - opowiada redaktor naczelny „Książek. Magazynu do czytania”. Gdzie? W rozmowie z Karoliną Pałys w... pociągu relacji Warszawa Centralna - Kraków Główny. Wszystko z okazji akcjiKsiążka w podróży. Goźliński kontynuuje: - Wstawałem o 6 rano, wsiadałem do pociągu i bardzo nie lubiłem spotykać znajomych, bo przeszkadzali mi czytać. Wtedy chyba przeczytałem najwięcej w swoim życiu - trzy godziny dziennie wyjęte z rzeczywistości, można było się kompletnie zanurzyć. Tylko oczywiście pociągi wtedy były inne.


Zanurzyć? Chyba we wszechogarniającym klekocie i szumie?
To była całkiem niezła szkoła przetrwania, skupienia, uwagi i uważności. Teraz trzeba kupować podręczniki i chodzić na kursy uważności, żeby w ogóle się tego nauczyć. A kiedyś wystarczyła dobra szkoła ciasnoty w pociągu relacji, dajmy na to, Warszawa - Mińsk Mazowiecki. Wiszenie przez godzinę na haku z książką w drugiej ręce wystarczyło, żeby wyćwiczyć ten rodzaj skupienia i umiejętności koncentrowania się tylko i wyłącznie na zadrukowanej kartce papieru...


POMIŃ >>


O naszym braku koncentracji nieumiejętności odcięcia się od technologii świadczą również księgarskie wystawy - na jednej z dworcowych znaczną część regału zajmują kolorowanki...

Załamuje mnie czasami infantylizm społeczeństwa. Dziwi mnie, że tego rodzaju produkty sprzedaje się w księgarniach. Ich miejsce jest na półce z artykułami papierniczymi. Nie byłoby o czym gadać, gdybyśmy mieli głęboki, zróżnicowany rynek książki, a co za tym idzie - zróżnicowaną dystrybucję. Czytelnictwo jest niskie, rynek jest płytki, w związku z czym niektórzy się ratują, jak mogą, sprzedając produkty książkopodobne.

Niedawno wyszła świetna książka Katarzyny Tubylewicz [„Szwecja czyta. Polska czyta” red. wspólnie z Agatą Diduszko-Zyglewską, wydawnictwo Krytyka Polityczna], w której porównuje ona rynek książki Polski i Szwecji. Tam są świetne rozmowy, które wchodzą głęboko w te różnice, z których jedna jest kluczowa. Jak podaje jeden z rozmówców, żeby zawrzeć związek małżeński w Szwecji, już w XIX wieku, trzeba było udowodnić, że jest się pisatym i czytatym. Tu ujawniają się różnice pomiędzy krajami protestanckimi i katolickimi. Czytanie Biblii stanowiło w tym pierwszym fundament kultury i łączyło, podczas gdy u nas było z definicji zajęciem ekskluzywnym. W związku z tym nie powinno nas dziwić głoszone przez ukraińskich chłopów w czasie różnych powstań hasło, brzmiące: „Rezat czitatych i pisatych”. Dostęp do książki był źródłem tworzenia podziałów w hierarchii społecznej.

Ta nasza chłopska, wypierana w gruncie rzeczy, tożsamość, ciągle odbija się nam czkawką. Musimy znaleźć własne patenty na czytelnictwo. Niestety, z tej książki płynie też smutny wniosek, że drugą Szwecją nie będziemy.

Na niski poziom oczytania w narodzie narzekają dzisiaj nawet Rosjanie - nacja, w której kultura książki od zawsze była na bardzo wysokim poziomie. Nie dramatyzuje pan trochę?
To w ogóle nie jest kwestia dramatu - przecież nie wymrzemy jako naród, jeśli nie będziemy czytać. Owszem, będziemy głupsi, będziemy mniej samodzielni w myśleniu, będziemy mniej konkurencyjni, będziemy mieli gorsze życie seksualne, gorsze życie rodzinne - ale to nie problem, prawda?

Jak to? Apokalipsa nas czeka i nikt o tym nie mówi?!
Ale oczywiście, że mówi! Przecież cała masa akcji czytelniczych na takiej próbie przekonania Polaków do tego, że czytanie jest niezbędnym elementem rozwoju osobistego i kariery właśnie polega. Kończy się to jednak na przekonywaniu przekonanych, o czym dowiedziałem się, kiedy zaczynaliśmy robić kwartalnik „Książki”. Odpytaliśmy wtedy najmądrzejszych ludzi w tym kraju, dlaczego należy czytać. Neurofizjologowie mówili, że to rozwija mózg, że to doskonałe ćwiczenie, że Alzheimer się nie ima tych, co czytają. Seksuologów też pytaliśmy. Mówili: to bardzo rozwija, pomaga w łóżku. Była zresztą ta akcja - „Nie czytasz, nie idę z tobą do łóżka”...

Była. I skutek był opłakany i obśmiany ze wszystkich stron na Facebooku.
Oczywiście, że to nic nie pomaga, a dodatkowo w pewnym momencie te akcje czytelnicze zaczynają ze sobą konkurować, zamiast się wzajemnie wzmacniać. Ważniejszą rzeczą jest to, co jest robione teraz na przykład w ramach ministerialnego Narodowego Programu Rozwoju Czytelnictwa, czyli przeznaczanie pieniędzy na zakupy do bibliotek.

OK, ale kto do bibliotek pójdzie, skoro ludzie nie chcą czytać?
Powinniśmy przede wszystkim zlikwidować lub przynajmniej obniżyć bariery dostępu do książki dla tych, którzy jednak czytają - bo przecież to wciąż poważna mniejszość, a mniejszościom w demokracji należy się dobre traktowanie, prawda? Książka nie jest produktem tanim, to wiemy. Dlatego warto inwestować w biblioteki, tym bardziej że dzisiaj są one nie tylko wypożyczalniami, ale enklawami, w których najważniejsza jest kultura, nie handel. Oby było ich jak najwięcej. To ważne zwłaszcza w miastach, w których nie ma bujnego życia kulturalnego i są za małe, żeby się nawet multipleks opłacało postawić.

A więc wola w narodzie, żeby zbliżyć się do książek jest.
Absolutnie. Dlatego nie wolno dopuścić do sytuacji, w której dostęp do książki jest problemem. Czyli po pierwsze: biblioteki, po drugie: ustawa o rynku księgarskim, czyli koło ratunkowe dla małych księgarń oraz inwestowanie w autorów, żeby polska literatura była coraz lepsza. To jest trochę chora sytuacja: żeby być zawodowym pisarzem, trzeba wypuszczać jedną książkę rocznie. Lepiej niech piszą rzadziej, za to coraz lepiej. Ale i tak nie jest źle.

Kiedyś zarzucano nam w „Książkach”, że piszemy mało o polskiej literaturze. Szczerze mówiąc, jeszcze parę lat temu nie bardzo było o czym pisać, bo ludzie wybierali książki ze świata - ciekawsze, lepiej napisane, na bardziej interesujące tematy. W tej chwili coraz więcej jest o naszych polskich książkach, bo jest o czym pisać.

Porozmawiajmy o książkach, które najłatwiej czyta się w podróży, czyli e-bookach. Dzięki akcji Książka w podróży, którą organizuje PKP Intercity wspólnie z Matrasem i Publio.pl, do dyspozycji mamy ich szeroki wybór. Niektóre z nich możemy ściągać za darmo, inne czytać w obszernych fragmentach. Partnerem akcji są również Wolne Lektury, a patronat merytoryczny nad akcją objął Instytut Książki. Mamy tu więc i gorące księgarskie bułeczki, i klasykę. Skąd taki wybór?
W gruncie rzeczy jednym z większych atutów cyfrowego funkcjonowania książki jest to, że mamy swobodny dostęp do klasyki. W księgarniach nie ma przecież pełnego jej wyboru. A teraz dzięki e-bookom i Wolnym Lekturom można ściągnąć wszystko, co się chce. Takie przypomnienie jest bardzo ważne. Oczywiście i tak większość z nas ściąga nowości.


No właśnie. Kto będzie chciał wracać do tych „znienawidzonych” „Sklepów cynamonowych", którymi dręczono nas w liceum?
Pierwszą rzeczą, jaką trzeba zrobić po wyjściu ze szkoły, to zapomnieć wszystko, czego się nauczyło, zwłaszcza w kontekście wiedzy o literaturze, i spróbować spojrzeć na to na świeżo. Ja nikogo nie zmuszę do tego, żeby ściągnął akurat „Sklepy cynamonowe”.

Pewnie nie. Więc może warto udostępnić dla równowagi książki pisane przez blogerów - teraz jest ich cała masa.
Produktów.

Słucham?
Produktów, nie książek. To nie są książki, to są produkty książkopodobne. Spójrzmy na to, co jest obecnie na listach bestsellerów: podręcznik stylu Kasi Tusk, pierwszej szafiarki Rzeczpospolitej. Wydaje to bardzo porządne wydawnictwo Muza i zarobi na tym kupę kasy, oczywiście Kasia Tusk też, tak więc celebrytoza ogarnęła również literaturę.

Jestem za tym, żeby ludzie czytali. Jeśli to jest książka celebrytów, to już trudno, zawsze jest to punkt wyjścia do dalszych przygód czytelniczych. Tym większa odpowiedzialność celebrytów, żeby te książki były jakoś po ludzku napisane, żeby do czegoś wartościowszego zachęcały.
Ostatnio miała miejsce dyskusja, znowu absolutnie przesadzona, czy kryminał Kai Malanowskiej zasługiwał na stypendium ministerialne. Nie uważam, żeby literatura gatunkowa miała być wykluczona ze wsparcia. Jestem za tym, żeby było bardzo dużo progów wejścia w literaturę. U nas dzieli się literaturę na dwa światy - wysoką i niską. Fatalny podział, bardzo źle działa, bo znowu utrzymujemy podział: „czitaci, nieczitaci”, „głupi, mądrzy” - dualizm, który w gruncie rzeczy sprzyja wykluczaniu. Im bardziej zróżnicowany świat literacki, więcej możliwości wejścia z różnych stron i na różnych poziomach zaangażowania, erudycji, kultury literackiej, tym lepiej, bo każdy bez oporu może dostać coś, co da mu przyjemność i pożytek, więc OK, niech będzie literatura celebrycka, ale też coś wyżej i jeszcze wyżej, i jeszcze wyżej. Może niektórzy pójdą tymi schodami w górę.

Jakie lektury najlepiej nadają się do pociągu?
Oczywiście kryminały i powieści sensacyjne. Całe szczęście w Polsce tych kryminałów jest coraz więcej. Może nie jest to jeszcze poziom skandynawski czy amerykański, ale warto je czytać, bo jest w czym wybierać. Poza tym grube, porządne powieści. Akcja Książka w podróży bardzo mi się podoba właśnie z tego względu, że w warunkach idealnej czytelni dostarcza nam się książki właściwie pod nos i do tego za darmo.

To może sprawdźmy, jaką ofertę proponują wydawnictwa podróżnym. Czekając na pociąg zrobiłam zdjęcie półki z książkami w jednym z saloników prasowych. Co taki zestaw mówi o Polakach jako o czytelnikach?
Przede wszystkim czytamy to, co czyta świat. Tu mamy „Światło, którego nie widać”, książkę, która w ubiegłym roku dostała Pulitzera i teraz jest już u nas, chociaż furory nie zrobiła. Kryminały ze świata - Tess Gerritsen, Camilla Lackberg... Zauważmy, jak mało jest polskich tytułów. Apelowałbym więc do polskich wydawców, żeby inwestowali w polskie tytuły. Oczywiście łatwiej jest nie męczyć się z redakcją książki i promocją autora, który jeszcze nie ma pozycji na polskim rynku, tylko wziąć kogoś z listy bestsellerów. W ten sposób znika jednak miejsce dla polskich autorów.

Więc może to wina wasza - wydawców, że naród nie czyta, bo karmicie nas zagraniczną literaturą, której my tak naprawdę nie chcemy?
Nie, bez przesady. Oczywiście, mamy do czynienia z pewnymi procesami, które bardzo trudno odwrócić. Mamy małe czytelnictwo, więc małe nakłady i małe zyski z poszczególnych tytułów, w związku z czym mało się wydaje debiutantów i autorów, którzy nie dają gwarancji zysku. Sieć dystrybucyjna nastawiona jest na bardzo szybki przerób tytułów, powierzchnia wystawiennicza również jest dostosowana do małej ilości tytułów - spirala się nakręca. Wymusza to na autorach, żeby bardzo szybko pisali albo znikną z rynku. Dlatego fenomeny w rodzaju Wiesława Myśliwskiego są rzadkie. Jakiego jeszcze polskiego autora stać na to, żeby wydawać powieść co dziesięć lat i znajdować się na szczycie? To nieszczęście naszego małego rynku, który zjada własny ogon.

Ale na Targi Książki, jak co roku, przyjdą tłumy.
Cudownie. Bardzo się cieszę. Mamy fantastyczne targi książek, mamy fantastyczne festiwale literackie. Wkrótce będzie się działo jeszcze więcej. W przyszłym roku Wrocław będzie Europejską Stolicą Kultury, a od kwietnia - Światową Stolicą Książki UNESCO. Jest więc pretekst, aby o książce rozmawiać, żeby wprowadzić do obiegu więcej autorów, więcej tytułów, żeby fajni autorzy do nas przyjeżdżali. 

Chociaż gwiazdy literackie i tak się u nas pojawiają - mieliśmy w tym roku Zadie Smith, w Krakowie była Swietłana Aleksijewicz. Okazuje się, że autorzy ze świata są z nas zadowoleni. Zdarzają się wyjątki, ale nie ma teraz problemu, żeby zrobić wywiad z Rushdiem, Fabrem, Ishiguro. Zależy im, żeby się u nas pojawiać.

Nie jesteśmy jakimś kompletnym czytelniczym wygwizdowem, nie musimy mieć kompleksów. Marudzić trzeba, ale poza tym - trzeba robić swoje. Stanowimy całkiem fajną, ale jeszcze mało zorganizowaną armię. Chodzi przecież tylko o to, żeby dać ludziom dostęp do dobrych książek dostosowanych do odpowiedniego poziomu wiedzy. Naprawdę fajne książki się sprzedają, tylko ich wcale nie jest tak dużo.
http://natemat.pl/159619,pawel-gozlinski-nie-jestesmy-czytelniczym-wygwizdowem-ale-marudzic-musimy