Monday 9 March 2015

gdybys byla koza tobym pokozaczyl!

Musialam, po ludzku musialam to wkleic. Nie zeby zwiekszyc popularnosc mediom ale pokazac jaki laskawy ten prostak z Londka. Mogl przeciez nalozyc fatwe a tylko nakrzyczal na babsko co to bezwstydnie klaki pokazuje na wizji!!!!
Boga tez mozna obrazac poprzez pokazywanie balwanow, ktore w muzeach stoja i tylko sie kurza. Mozna porozbijac gipsowe makiety bo artefakty juz dawno zostaly sprzedane przez ISIS. Pieniadze nie smierdza a taki Aszurbanipal i jego skrzydlate byki na nic sie nie zdaja i nie beda potrzebne do potomnosci. Luwr i British Museum tez sie znajdzie na liscie do rozbijania. Bo ani to ladne a tylko miejsce na pastwiska zabiera.
A te piramidy? No ja sie pytam? Tyle budulca na zloby by sie nadalo!

"Zamknij się, jesteś tylko kobietą!", czyli trudna rola arabskich prezenterek

Marta Urzędowska
 
09.03.2015 11:57
A A A Drukuj
"Rozmowa z tobą uwłacza mojej godności!", "Natychmiast zasłoń włosy albo wychodzę ze studia!" - słyszą prezenterki arabskich stacji telewizyjnych od swoich gości. Ale nieźle sobie z nimi radzą.
Piękna Libanka Rima Karaki jest dziennikarką i prezenterką wiadomości w telewizji Al-Dżadid, libańskiej stacji o światowym zasięgu. Kilka dni temu gościem jej programu był egipski duchowny, mieszkający w Londynie Hani as-Sibai.

Słuchaj no, przestań mi przerywać

Karaki spytała szejka o ostatnie doniesienia, według których coraz częściej się zdarza, że chrześcijanie przyłączają się do radykałów z Państwa Islamskiego - samozwańczego kalifatu stworzonego w ubiegłym roku na terenach zachodniego Iraku i wschodniej Syrii. Sibai, zamiast odpowiedzieć, zaczął rozwodzić się nad historią chrześcijan na Bliskim Wschodzie, coraz bardziej oddalając się od tematu. Dziennikarka przez chwilę słuchała spokojnie, jednak w końcu postanowiła zwrócić gościowi uwagę. - Doktorze Sibai, skupmy się, proszę, na teraźniejszości, nasz czas na rozmowę jest ograniczony - poprosiła. Szejk natychmiast się zirytował. - Słuchaj no, przestań mi przerywać. Będę odpowiadał, jak mi będzie pasowało, nie przyszedłem tu odpowiadać tak, jak sobie życzysz, tylko mówić zgodnie z ideami, w które wierzę... A w ogóle co to za zachowanie? - pytał, podnosząc głos, najwyraźniej coraz bardziej rozgniewany, że ośmieliła się mu przeszkodzić.



Nie ma szacunku? To koniec rozmowy

Karaki uprzejmie powtórzyła, że powodem jej prośby są ograniczenia czasowe i zapewniła, że rozumie, iż duchowny chciałby udzielić jak najpełniejszych odpowiedzi. Bezskutecznie próbowała uspokoić rozjuszonego szejka, prosząc, żeby kontynuował. Duchowny nie odpuszczał, nadal obraźliwie ją pouczając. - Tutaj, w tym studiu, to ja prowadzę program i ja decyduję - stwierdziła coraz bardziej poirytowana prezenterka, na co szejk odparował: - Decyduj sobie, o czym tylko chcesz, ja i tak zrobię, jak będę chciał.

Cierpliwość Karaki skończyła się, kiedy duchowny wypalił: - Zamknij się wreszcie, żebym mógł mówić!

- Jak szacowny szejk może powiedzieć prowadzącej program, żeby się zamknęła? - pytała wyraźnie osłupiała dziennikarka. - Dosyć tego. Albo mamy wzajemny szacunek, albo koniec rozmowy - ucięła.

Na koniec szejk zdążył jeszcze dodać: - A w ogóle to uwłacza mojej godności rozmawiać z kobietą, która... - w tym momencie realizator przytomnie odłączył mu mikrofon.

W hidżabie jest ładniej, może zostanie po programie?

Karaki to niejedyna arabska prezenterka, która musiała skończyć prowadzoną na wizji rozmowę, bo duchowny, z którym przeprowadzała wywiad, publicznie ją obrażał. Riham Said z egipskiej telewizji An-Nahar w kwietniu 2013 r. zaprosiła do studiaegipskiego szejka Jusufa Badriego. Na początku kamera uchwyciła ich rozmowę przed rozpoczęciem programu. Widać, jak prezenterka, zakładając na głowę chustę, dziwi się, dlaczego szejk prosi ją o zasłonięcie włosów na wizji, skoro przed programem rozmawia z nią i nie przeszkadza mu jej odsłonięta głowa. - Czuję się nieautentycznie, jakbym grała. Naprawdę musimy bawić się w tę maskaradę, żebym mogła z panem porozmawiać? - pyta.

- Przysięgam, że tak jest ładniej - cieszy się duchowny. - Może ten hidżab zostanie po programie, kto wie? - rozmarza się.

Tematu nie zmienię, chusty nie założę

Badri srodze się przeliczył - niepokorna prezenterka nie tylko nie została w chuście, ale w dodatku sama rozmowa poszła zupełnie nie po jego myśli. Kiedy Riham spytała go o doniesienia o muzułmańskich duchownych, którzy przy wykonywaniu rzekomych egzorcyzmów dopuszczają się molestowania seksualnego, wyraźnie się zdenerwował. - To prowokacja. Proszę natychmiast zmienić temat! Mówmy o sprawach, które naprawdę ludzi interesują - zażądał.

Prezenterka nie dała zbić się z tropu. - Odkąd zaczęliśmy rozmawiać, cały czas pan na mnie krzyczy, chociaż zapłaciliśmy panu za wywiad - zauważyła, jednocześnie, niby mimochodem, zsuwając z głowy chustę.



Zobaczycie, zamknę wasz kanał!

Zdjęciem hidżabu ostatecznie wyprowadziła czcigodnego szejka z równowagi. - Natychmiast zmień temat i załóż z powrotem hidżab! - pokrzykiwał, odwracając z odrazą wzrok od odsłoniętej głowy prezenterki.

Riham wbiła w niego spokojne spojrzenie. - Absolutnie nie mam takiego zamiaru. Mogłabym go założyć dla Boga, ale na pewno nie dla pana - ucięła.

Duchowny zaczął krzyczeć, że chusta była warunkiem jego zgody na wywiad, po czym spytał: - Czy po to zapraszasz gości do programu? Żeby łamać obietnice i wprawiać ich w zakłopotanie?

Pod koniec rozmowy rozjuszony szejk Badri przypomniał, że pozwał kanał An-Nahar do sądu, proces ma się rozpocząć w maju. - Zamknę ten kanał, zobaczycie! - wygrażał, na co Riham przytomnie spytała, dlaczego w takim razie przyjął zaproszenie do programu i wziął za to pieniądze. - To bardzo smutne, że ludzie tacy jak on zajmują się naszą religią - stwierdziła na końcu, po czym wyszła.

Bóg cię nie słucha? I słusznie!

Szejk Badri nie był ostatnią osobą, z którą wojownicza Riham przerwała prowadzony na żywo wywiad. Rok później, w maju 2014 r., wyrzuciła ze studia byłą islamistkę, która zmieniła poglądy i dziś nie wierzy nawet w to, że Mahomet był prorokiem islamu. Kiedy kobieta, zasłaniająca twarz (ze względów bezpieczeństwa) i przedstawiająca się tylko jako "dr Noha", stwierdziła, że jest przekonana, iż to Mahomet napisał Koran i nie było żadnego boskiego objawienia, prezenterce wyraźnie puściły nerwy.



A kiedy była islamistka nazwała muzułmańskie wierzenia "mitem" i dodała, że już nawet się nie modli, bo Bóg nigdy jej nie odpowiada, Riham odparowała: - Nie dziwię się, że ci nie odpowiada, skoro myślisz i mówisz w ten sposób. Mnie zawsze daje wszystko, o co go poproszę!

Kiedy "dr Noha" stwierdziła, że jeśli prowadząca nie przestanie jej obrażać, wyjdzie ze studia, usłyszała gniewne: - Wynoś się!

Wszystkie programy opisał i przetłumaczył na angielski waszyngtoński Middle East Media Research Institute (MEMRI).


Cały tekst: http://wyborcza.pl/1,75477,17541553,_Zamknij_sie__jestes_tylko_kobieta____czyli_trudna.html#ixzz3Tv2S7S2E

z kulturka, filmowo i 11 tysiecy orgazmow

Nowy serial Master of Sex, ciocia zaczela ogladac. Rewolucja obyczajowa lat 50 w Ameryce. Glowny bohater to William Masters w tej roli widzimy Michaela Sheena, ktory prowadzi badania nad seksualnoscia czlowieka. Do tego musi zblizyc sobie srodki i grono innych lekarzy. Miejsce akcji to szpital uniwersytecki Washingtona. Dr Masters ma piekna asystentke Virginie Johnson (lizzy Caplan), ktora to panna dwukrotnie jest rozwiedziona na dodatek z posiada dwojke dzieci. 
Virginia to idealna asystentka. Pomaga nawet lekarzowi w osiaganiu wspolnych orgazmow. 
Pierwsze badania prowadzone byly na rejestatorce a nastepnie na prostytutkach w domu publicznym. 
Na badania empiryczne zglaszaja sie ochotnicy, ktorzy czasem nie wiedza co to sa pozycje a czasem nie umieja zalozyc prezerwatywy. To czasem Billa zalamuje tak jak i nieszczescie amerykanow w lozku. Bez polotu i bez satysfakcji nie mowiac juz o takim kosmosie jak orgazm. 
Homoseksualizm, rozwody i zdrady Mastersa obrzydzaja tak samo jak dzieci. Paradoks polega na tym iz sam spodziewa sie dziecka i z zawodu jest ginekologiem poloznikiem.
Rece mozna zalamac nad obluda ludzka. jednak to co jest pokazane to dobry przyklad na zaklamnie spoleczenstwa i niewiedza w takich prostych czynnosciach jak.. no wlasnie. Jakich?

Serial Masters of Sex byl nominowany do Zlotego Globu i Nagrody Emmy i zdobyl nagrode Amerykanskiej Telewizji. Masters of Sex to prawdziwa historia doktora Williama Mastersa i jego asystentki  Virginni Johnston. Oboje byli autorami kilku ksiazek, z ktorych dwie publikacje Human Sexual Response i Human Sexual Indequacy staly sie bestsellerami i zostaly przetlumaczona na trzydziesci jezykow. 
Masters of Sex powstal na kanwie biografii Williama Mastersa autorstwa Thomasa Maiera.


W serialu swietnie zagraly samochody, zabawy, bale, ubiory, fryzury retro i caly ten zgielk przy piskach gawiedzi zgromadzonych przy Elwisie- Pelwisie. Z serialu dowiecie sie dlaczego kobiety masturbowaly sie na oczach doktora i asystentki. I dlaczego tak trudno bylo pojac dlaczego kobieta moze miec orgazm bez udzialu mezczyzny. To zgroza! gender jeden potwor straszny.
POnizej zamieszczam artykul z Wysokich Obcasow o parze, ktora zrewolucjonizowala sex ale nie znalazla milosci.


Two Faces of January. Bylo to tak. Ciocia, Instytucja Zony, goraca noc, gdzies daleko. Tak daleko jak stad do ksiezyca, ktory zawisl nad Partnenonem. Ateny i ta ciemna uliczka, ktora zapamietam do konca zyca.
No dobra. Juz koncze jesli chcecie to przezyc, te krotka chwile i poczuc magie Aten to zapraszam na Two faces of january. Potem Kreta, Chania, Istanbul.
Reszta, reszta jest nie wazna. Istotne sa widoki i te gorace powietrze.


To drugi film z Viggo Mortensen. Eastern Promises. Rzecz dzieje sie w Londku. Plejada gwiazd rosyjskiej mafii tam rzadzacej. Do tego Naomi Watts i Vincent Cassel. Mialo byc swietnie a wyszla wydmuszka. No chyba, ze porozmawiamy o przyrodzeniu Viggo, ktore pojawia sie w filmie. Dla ciekawskich.


Predistination. O matko. To dopiero zakretka. Normalnie twist Jumpera i Loopera. Bohater to wedrujacy w czasie szpieg probujacy zlapac bombera. Bohater jest ojcem, matka i synem w jednej osobie. Ze zwiazku z Johnem i Jane rodzi sie Jane. Ta przechodzi operacje plci i staje sie Johnem. Petla czasu tu dziala i chyba widzowi to tez sie wszystko juz placze z tego powodu. Przeznaczenie oparte jest na opowiadaniu, Roberta A. Heineleina, All you Zombies czyli Wszyscy wy zmartwychwstali. 
Kochani dla filozofow, dla tych co po drinku juz sa, ktorym w glowie mysl, Co bylo pierwsze? Jajko, kura czy kogut?

bo przeznaczenie nasze to wyzwolic sie z mysli, ze homoseksualisci moga sie wyleczyc z...choroby

11 tysięcy orgazmów. Masters i Johnson, duet, który zmienił podejście do seksu

KATARZYNA WĘŻYK

11.09.2013 , aktualizacja: 30.08.2013 15:39
A A A Drukuj
"Nie szydzić, nie oceniać" - to była główna zasada terapii prowadzonej przez parę seksuologów (Fot. George Tames/The New York Times//EAST NEWS)
William Masters zapewniał projektowi podbudowę naukową, a Virginia Johnson - umiejętności społeczne, dzięki którym przekonała studentów i pielęgniarki z uniwersyteckiego szpitala do zrzucenia ubrań i wzięcia udziału w największym w historii empirycznym badaniu ludzkiej seksualności
Jest rok 1957. W amerykańskim kinie reguły tego, co dozwolone - czyli pocałunek nie dłuższy niż kilka sekund oraz zero nagości - reguluje kodeks Haysa, w telewizji zakazane jest słowo "poród", a z problemów w sypialni można zwierzyć się najwyżej psychoanalitykowi. William Masters ma 42 lata, jest znanym w St. Louis ginekologiem, poważnym naukowcem w zawsze idealnie odprasowanym laboratoryjnym fartuchu. Virginia Johnson - 32-letnią apetyczną i bezpośrednią trzykrotną rozwódką z dwójką dzieci, za to bez formalnego wykształcenia. Razem stworzą duet, który na zawsze zmieni amerykańskie podejście do seksu.

Serial "Masters of Sex" (z Michaelem Sheenem i Lizzy Caplan w rolach głównych), który opisuje ich relację i dorobek, zadebiutuje we wrześniu w amerykańskiej telewizji. Johnson nie doczekała jego premiery, zmarła dwa miesiące temu. Przeżyła swojego partnera zawodowego i byłego męża o 12 lat.

Urodziła się 11 lutego 1925 roku. Dorastała w niewielkim Golden City, którego nic, może poza ambitną nazwą, nie odróżniało od innych zabitych dechami dziur w Missouri. Dziewictwo straciła również w sposób typowy dla młodzieży z małych amerykańskich miasteczek - na tylnym siedzeniuauta należącego do rodziców jej chłopaka. - Byłam zupełnie zielona. Uznałam, że to on będzie wiedział, co robić - wspomina później. Miała wtedy 15 lat, jej chłopak - 17.

W przeciwieństwie do swoich koleżanek, które przed dwudziestką wychodziły za mąż i przeprowadzały się dwie farmy dalej, Virginia zwana Gini zawsze pragnęła czegoś więcej. - Chciałam iść na studia i zobaczyć wielki świat. Najlepiej śpiewać w Metropolitan Opera. Miałam głos, z którym mogłam zrobić prawie wszystko.

W 1942 roku 17-letnia Virginia rozpoczęła naukę śpiewu w pobliskim Drury College, a ćwiczenie gam urozmaicała sobie patriotycznymi koncertami i nie mniej patriotycznym umilaniem żołnierzom ostatnich chwil przed wysłaniem na front. - Była atrakcyjna, może nie zniewalająco piękna, ale seksowna. Niby nie flirtowała z tobą tak wprost, a jednak cały czas to robiła. Była jedną z tych kobiet, które po prostu tak mają - wspominał jeden z jej znajomych. Sama Virginia była bardziej bezpośrednia: - Z każdym mężczyzną, z którym się w miarę regularnie umawiałam, szłam do łóżka.

W jednym z nich, przystojnym kapitanie, zakochała się na zabój, i to mimo że na wstępie poinformował ją, że ma narzeczoną. Przez kilka miesięcy byli nierozłączni, a później kapitan wziął ślub - z inną. Gini po raz pierwszy i ostatni w życiu miała złamane serce. - Może właśnie dlatego nigdy nie wychodziłam za mężczyzn, na których mi naprawdę zależało. Nie chciałam znowu zostać porzucona - powiedziała później. - Zawsze interesował mnie seks, ale niekoniecznie mężczyźni, z którymi go uprawiałam.

Pierwszym z czterech mężów Virginii miał być tajemniczy polityk; małżeństwo potrwało tylko dwa dni, bowiem 19-letnia żona okazała się nieodpowiednia dla konserwatywnego elektoratu ponad dwukrotnie starszego kandydata na gubernatora. Kolejny mąż, prawnik, był niewiele młodszy, a i małżeństwo potrwało niewiele dłużej ("Poślubiłam go, bo chyba zwyczajnie miałam dość bycia samej"). Z trzecim mężem George'em Johnsonem połączyła ją też nie gwałtowna namiętność, ale wspólna pasja do muzyki. Johnson grał w zespole jazzowym, zaś obdarzona niskim, głębokim głosem Gini została jego wokalistką.

Po urodzeniu dzieci koncerty jednak się skończyły, a zaczęło nudne życie gospodyni domowej na przedmieściach St. Louis. Po sześciu latach miała dość. George nie walczył, zapytał tylko, dlaczego odchodzi. - Nie mam już nic, co mogłabym ci dać - odpowiedziała.

32-letnia Virginia zatrzymała nazwisko, pod którym później zasłynie, i dziewczęce ambicje, żeby w życiu coś osiągnąć. Chwilowo jednak jej perspektywy były dość nieciekawe - była trzykrotną rozwódką z dwójką małych dzieci i musiała sama utrzymać rodzinę. Żeby podwyższyć kwalifikacje i dostać lepszą pracę, zaczęła studiować socjologię na miejscowym uniwersytecie - aby opłacić studia, poszukała pracy w kampusie. W ten sposób trafiła do uniwersyteckiego szpitala położniczego, którego główny ginekolog właśnie poszukiwał asystentki.

William Masters urodził się 27 grudnia 1915 roku. Jego ojciec Frank był domowym tyranem, który swoją frustrację wyładowywał najczęściej na najstarszym synu, regularnie lejąc go pasem. Bill w dzieciństwie był chorowity, nieśmiały i chudy, a w wieku 14 lat został posłany do prywatnej szkoły z internatem, za którą zapłaciła jego ciotka. Żegnając go, ojciec powiedział: - Na tym kończą się moje obowiązki względem ciebie. Teraz sam musisz się o siebie zatroszczyć.

I Masters się o siebie zatroszczył. Na studiach medycznych dorabiał jako pilot oblatywacz (na ówczesnych samolotach było to ryzykowne, ale dobrze płatne zajęcie), a po nich znalazł pracę w szpitalu uniwersyteckim w St. Louis. W 1942 roku, kiedy Virginia odkrywała uroki wojennego rozluźnienia obyczajów, 27-letni Masters został zaproszony na spotkanie wiodących krajowych biologów reprodukcyjnych. Gdy przy stole nieśmiało napomknął, że interesuje go badanie seksualnych zwyczajów ludzi, a konkretnie kobiet, zapadła martwa cisza. Każdy naukowiec, usłyszał Masters, który podejmie się tak kontrowersyjnego tematu, zmierzy się z ogromnymi trudnościami. Gdy zapytał, co zatem robić, koledzy po fachu po długiej debacie wypracowali cztery kryteria, które powinien spełniać badacz ludzkiej seksualności, żeby w ogóle ruszyć temat: musi być to człowiek żonaty, około czterdziestki, więc poważnie wyglądający, a także mieć dorobek naukowy oraz wsparcie uniwersytetu.

W 1954 roku Bill Masters spełniał wszystkie te kryteria. Po młodzieńczym zawodzie - przez głupie nieporozumienie jego pierwsza miłość odrzuciła jego zaloty - ożenił się z Libby Ellis, kobietą kochającą, cierpliwą i pozbawioną wszelkich ambicji poza byciem idealną żoną i matką. Był w odpowiednim wieku, powagi dodawały mu laboratoryjny fartuch i łysina i był znanym w St. Louis ginekologiem specjalizującym się w problemach z płodnością.

Co więcej, rok wcześniej drukiem ukazała się druga część słynnego raportu Kinseya, która zrobiła potężny wyłom w purytańskiej mentalności. Jego szokujące wnioski - Amerykanie uprawiają seks przed- i pozamałżeński, do tego niekoniecznie z partnerami przeciwnej płci, a także masturbują się (i wcale od tego nie ślepną) - były dla Ameryki wstrząsające. Jednak Kinsey polegał wyłącznie na wywiadach i ankietach, czyli musiał zaufać badanym, że nie kłamią lub przynajmniej nie podkoloryzowują rzeczywistości. Masters postanowił seks zbadać empirycznie.

Zaczął od profesjonalistek. W zamian za czasowy immunitet od policyjnych interwencji (Masters odbierał porody żon wielu prominentnych obywateli miasta) zbierał dane w lokalnych domach publicznych, szybko jednak uznał, że materiał badawczy trudno uznać za reprezentatywny. Potrzebował zwykłych Amerykanek. I potrzebował pomocy.

W pierwszej fazie badań Masters często współpracował z jedną ze studentek, bardzo atrakcyjną dziewczyną, która dorabiała prostytucją. Nie miała żadnych oporów, żeby za pomocą wibratora doprowadzić się do orgazmu, a potem dokładnie opowiedzieć o doznaniach. - A co jeśli udawałam? - zapytała w pewnym momencie. Mastersowi opadła szczęka. - Nie mam pojęcia, o czym mówisz - stwierdził. - Przecież tym zarabiam na życie: udaję orgazmy. Żeby facet szybciej skończył, zapłacił i wyszedł - odparła brutalnie szczerze dziewczyna. Lekarz wciąż miał minę, jakby znów był małym chłopcem, a ona właśnie powiedziała mu, że Święty Mikołaj nie istnieje. - Naprawdę potrzebujesz tłumaczki, jeśli poważnie chcesz zrobić to badanie - zlitowała się nad nim dziewczyna. - Przydałaby ci się partnerka.

Masters przyznał jej rację. - Desperacko potrzebowałem kobiety, inteligentnej kobiety z oryginalnymi pomysłami. A lekarki w tamtych czasach miały dostatecznie pod górkę, żeby nie obciążać ich jeszcze tak kontrowersyjnym tematem - tak 40 lat później wyjaśniał, dlaczego ostatecznie wybrał Johnson, która nie miała żadnego medycznego wykształcenia (nigdy go zresztą nie uzyskała; doktoraty miała wyłącznie honorowe). Dostał dokładnie to, czego potrzebował. A nawet więcej.

Para ochotników wchodziła do pokoju osobno, on i ona ubrani jedynie w szpitalne fartuchy i maski na twarzy. Po zrzuceniu okryć Masters i Johnson przypinali elektrody do ciał swoich "królików doświadczalnych", włączali wszystkie instrumenty pomiarowe i wychodzili do sąsiedniego pokoju, skąd przez weneckie lustro obserwowali obiekty badawcze w akcji.

Ochotnicy zazwyczaj nie bawili się w grę wstępną i od razu przechodzili do rzeczy. Musieli jedynie uważać, by w ferworze eksperymentu nie pozrywać kabelków łączących ich z elektroencefalografem i innymi maszynami, które mierzyły tętno, aktywność mózgu, bicie serca oraz temperaturę.

W ciągu 11 lat Masters i Johnson zaobserwowali w sumie około 11 tys. orgazmów doznanych przez 694 osoby - 312 mężczyzn i 382 kobiety w wieku od 18 do 89 lat. Jako pierwsi opisali też - dzięki wyposażonemu w kamerę wibratorowi z pleksi zwanemu Odyseuszem (urządzenie skojarzyło im się z jednookim cyklopem, którego grecki bohater spotkał na swojej drodze) - co dzieje się w pochwie od momentu, gdy kobieta zaczyna odczuwać podniecenie, aż do orgazmu.

Wśród rewolucyjnych wniosków na pierwszym miejscu znalazło się wywrócenie dotychczasowego spojrzenia na kobiecą seksualność - Johnson należała jeszcze do pokolenia córek, którym matki mówiły (o ile cokolwiek mówiły - Virginia dowiedziała się o menstruacji, gdy zaczęła miesiączkować), że obowiązki małżeńskie należy znieść z godnością, bo nagrodą są dzieci, a seks to coś, co z bliżej nieznanych powodów sprawia przyjemność mężczyźnie.

Masters i Johnson odkryli, że mechanizm stosunku seksualnego wygląda identycznie dla obu płci - najpierw jest faza pobudzenia, potem tzw. faza plateau, podczas której dochodzi do przekrwienia narządów płciowych, a podniecenie utrzymuje się na stałym poziomie, następnie dochodzi do orgazmu i odprężenia. I oboje mogą czerpać z niego podobną przyjemność; co więcej, kobieta jest w stanie doznać serii orgazmów w ciągu kilku minut, podczas gdy mężczyzna musi mieć czas na regenerację (rodzący się ruch feministyczny uznał ten fakt za dowód na to, że kobieta w łóżku jest nie tylko równa mężczyźnie, ale nawet od niego lepsza). Obalili dominujące od czasów Zygmunta Freuda przekonanie, że orgazm łechtaczkowy jest "niedojrzały" i gorszy od pochwowego, a także dowiedli, że rozmiar penisa nie determinuje satysfakcji partnerki z pożycia. Wreszcie napisali, że potrzeby seksualne nie znikają wraz z wiekiem, a ich realizacja jest nie tylko możliwa, ale także najzupełniej normalna.

Rewolucja seksualna dostała swoją biblię.

"Współżycie seksualne człowieka" w ciągu kilku miesięcy sprzedało się w wysokości pół miliona egzemplarzy, i to mimo że nie była to lektura lekka, łatwa i przyjemna. Ani też szczególnie erotyczna. "Ci, którzy zamierzają kupić książkę jako kolejną pozycję w swej pornograficznej kolekcji, gorzko się rozczarują: jest to traktat naukowy, nie dzieło mające wzbudzać podniecenie" - ostrzegał dziennikarz "New York Timesa" w recenzji z 1966 roku, dodając, że czytelnicy powinni się przygotować na zdania w rodzaju: "Ten grudkowy rodzaj wysypki rumieniowej po raz pierwszy pojawia się na nadbrzuszu". "Time" narzekał, że książka zupełnie pomija "mistyczny wymiar" miłości i sugeruje, iż "seks jak golf jest kwestią techniki".

Johnson wielokrotnie zapewniała, że jej i Mastersowi nie chodziło o zrobienie z czytelników "seksmaszyn". - Nie chodziło nam o stworzenie idealnych kochanków. Mówimy ludziom, żeby zrozumieli, co czują w danym momencie, i się tym odczuciem fizycznie podzielili z partnerem. Podniecenie opiera się na świadomości, że on naprawdę chce cię dotknąć i odwrotnie. Nawet największy wyznawca podwójnych standardów dla mężczyzn i kobiet ostatecznie się przekonuje, że jeśli sam z siebie nic nie daje, to także nic nie dostaje.

Świadomie też wybrali taką formę i taki język. Dzięki medycznym terminom i naukowemu dystansowi ich praca nie mogła być oskarżona o pornografię, a ludzie o niej dyskutujący - o demonstrowanie niezdrowego podniecenia. I faktycznie, nagle się okazało, że o seksie można rozmawiać nie tylko szeptem, a para naukowców z St. Louis stała się zapraszanymi do wieczornych programów celebrytami. Trafili na okładkę "Time'a" - on, łysy, z wąskimi ustami, nosem jak ptasi dziób i świdrującym spojrzeniem upodabniającymi go do szalonego radzieckiego naukowca z filmu z lat 50., i ona, ciemnowłosa i ciemnooka, z uśmiechem dobrej cioci, ale chochlikiem w oczach - i na łamy "Playboya". Hugh Hefner zapraszał ich do swojej rezydencji i fundował dalsze badania, a feministki chwaliły za "kobiecą perspektywę".

Johnson i Masters dokonali przełomu. Sprawili, że seks przestał być tematem wstydliwym, grzesznym, spychanym do alkowy, gdzie przy zgaszonym świetle para nieporadnie "stara się o dziecko", ewentualnie "wypełnia obowiązki małżeńskie". Przed nimi nawet ginekolodzy interesowali się głównie ciążą i porodem, ale nie tym, jak doszło do poczęcia; edukacja seksualna nie istniała, antykoncepcja była zakazana dla osób niezamężnych, a geje musieli ukrywać swoją orientację seksualną. Pół wieku później nie tylko konserwatyści narzekają na seksualizację sfery publicznej, na zalew reklam opartych na prostym pomyśle "seks sprzedaje" i na uprzedmiotowienie kobiecego ciała.

- Potrzebujemy dwóch pokoleń, które dorosną, wierząc, że seks jest dobry, bo po prostu jest dobry, a nie jest czymś, co trzeba trzymać zamknięte w pudełku z biżuterią i wyjmować na specjalne okazje w piątkowy i sobotni wieczór - powiedziała w jednym z wywiadów Johnson.

Masters od początku zapewniał projektowi podbudowę naukową, Johnson - inicjatywę, zdrowy rozsądek, bezpośredniość i tak zwane umiejętności społeczne, dzięki którym przekonywała studentów i pielęgniarki z uniwersyteckiego szpitala do zrzucenia ubrań i wzięcia udziału w największym w historii empirycznym badaniu ludzkiej seksualności. - Dzięki niej czułam, że nie tylko biorę pieniądze, ale i pomagam własnej płci - wspominała jedna z jego uczestniczek.

Choć relacja Mastersa z Johnson początkowo przypominała związek Pigmaliona ze stworzoną przez niego Galateą, wraz z upływem czasu zaczynała się zmieniać. Gini wybijała się na niepodległość - to jej pomysły, zwłaszcza na terapię problemów seksualnych, okazywały się lepsze i to one były wdrażane. - Gdyby ona sama nie była tak inteligentna i zaangażowana, nigdy nie znalazłaby się w tym miejscu, w którym się znalazła - przyznał później niechętnie syn Mastersa.

W książkach zawsze występowali jako współautorzy, a William zrezygnował nawet z poprzedzania swojego nazwiska tytułem doktora, by nie być wyżej od Virginii, która nie miała nawet tytułu magistra. Ich instytut również miał w nazwie Mastersa i Johnson.

No i po roku zaczęli ze sobą sypiać.

- Jak udaje się wam połączyć wspólną pracę ze wspólnym życiem? - zapytała w 1985 roku parę najbardziej znanych seksuologów dziennikarka Associated Press. - Po prostu nie zabierasz pracy do domu - odpowiedział Masters. Johnson roześmiała się. - Cóż, można to i tak ująć.

Do współżycia z asystentką Masters podszedł bardzo naukowo. Nie chodziło mu o miłość ani podobne romantyczne bzdury - po prostu, pracując w tak nasyconym seksem środowisku, prędzej czy później któreś z nich wdałoby się w niedopuszczalną z punktu widzenia rzetelności badań relację z którymś z ochotników. Najbardziej racjonalne więc było, by napięcie rozładowywali ze sobą nawzajem. Chodziło wyłącznie o dobro medycyny, o które zadbają w imię długiej tradycji naukowców eksperymentujących na sobie.

Johnson, która nigdy nie miała problemu z oddzielaniem seksu od miłości, przyjęła propozycję Mastersa bez większego namysłu. - Nie chciałam go, ale byłam w podbramkowej sytuacji, do tego praca coraz bardziej mi się podobała.

Współpracownik Mastersa i Johnson Robert Kolodny potwierdza: - Bill dał jej wyraźnie do zrozumienia, niedługo po tym, jak zaczęła z nim pracować, że seks to jeden z wymogów. Uznał to za zaangażowanie za obopólną zgodą. Ale dla Gini był to element pracy. I podejrzewam, że gdyby się nie zgodziła, szybko by ją straciła. Założę się, że to przeczuwała.

Choć ich związek przez lata był tajemnicą poliszynela, Masters rozwiódł się z pierwszą żoną dopiero po 13 latach. Zmotywowało go to, że Virginii oświadczył się bogaty biznesmen. - Jeśli odejdziesz, zniszczysz naszą pracę! - zagroził. Gini została.

Pobrali się w 1971 roku. Wiele lat później przyjaciółka zapytała go, kiedy zrozumiał, że to małżeństwo się nie uda. - Kiedy szedłem do ołtarza - padła krótka odpowiedź. - To dlaczego to zrobiłeś? - Bo nie wiedziałem, co mógłbym zrobić innego. No i było to wygodne.

W połowie lat 60. Mastersowie odeszli z uniwersytetu i założyli prywatną klinikę leczenia zaburzeń seksualnych. Ich metody były wówczas rewolucyjne - zamiast długich godzin na kozetce i żmudnej analizy traum z dzieciństwa zaoferowali trwającą tylko dwa tygodnie serię sesji. Uczestniczyły w nich pary - Masters i Johnson uznali, że nieudane pożycie jest zawsze problemem obojga partnerów - i dwójka terapeutów, kobieta i mężczyzna, czasem sami Masters i Johnson, czasem ich współpracownicy. Główną zasadą terapii było "nie oceniać" - i niczemu się nie dziwić. Jak to ujął Bill podczas szkolenia nowego pracownika: - Jeśli przyjdzie pacjent i powie ci, że fantazjuje o seksie z foką, chcę, żebyś go zapytał: "Na północnej czy południowej stronie wyspy?".

Pacjenci z kolei odpowiadali na szczegółowe pytania w rodzaju: "Czy kiedykolwiek doznałaś orgazmu? W jakich okolicznościach?", "Jak twój mąż próbuje cię zaspokoić? Z jakim skutkiem?", "Jak postrzegasz właściwą rolę kobiety w łóżku?". Dostawali też prace domowe, podczas których dotykali się i poznawali wzajemnie własne ciała. Pary miały się pozbyć wyniesionych z domu zahamowań, ośmielić się i otworzyć na przyjemność, którą mogą sobie wzajemnie sprawić, a z którą wiele z nich miało problem.

"Uczucie, że zmysłowa przyjemność to w najlepszym razie oznaka gnuśności, a w najgorszym grzechu, jest wciąż na tyle powszechna, że wpływa na małżeńskie relacje seksualne i uczuciowe" - pisali Mastersowie w wydanym w 1970 roku "Niedoborze seksualnym człowieka", w którym przedstawili swoje metody leczenia impotencji, przedwczesnego wytrysku i niemożności osiągnięcia orgazmu.

Przez ćwierć wieku przez klinikę Mastersa i Johnson przewinęło się ponad 2,3 tys. osób, którym, jak twierdzili, pomogli w 80 proc. przypadków.

Złota passa Mastersów skończyła się w latach 80. Zmienił się klimat polityczny. Wraz z Reaganem w Białym Domu do władzy doszła konserwatywna prawica, która - przerażona "Sodomą i Gomorą", czym od lat 60. miała stać się Ameryka - prowadziła intensywną kampanię na rzecz likwidacji zdobyczy rewolucji seksualnej. A że Mastersowie byli jednym z jej symboli, i oni znaleźli się na cenzurowanym. Do tego ich kolejne książki nie tylko nie przynosiły nowych rewelacji, ale też budziły spore kontrowersje - tym razem spowodowane wątpliwościami co do rzetelności badań. W wydanej pod koniec lat 70. "Homosexuality in Perspective" stwierdzili na przykład, że po terapii kilkudziesięciu gejów i lesbijek zmieniło orientację seksualną. Dziesięć lat później, w szczycie epidemii AIDS, napisali z kolei, że wirus może się przenosić przez używanie "zakażonych" soczewek kontaktowych i toalet oraz przez ugryzienia komarów - co nawet w świetle ówczesnej wiedzy o HIV było bzdurą.

Na początku lat 90. instytut Mastersów podupadał, rozpadało się też ich małżeństwo. Bill cierpiał na postępującą chorobę Parkinsona i nie był w stanie intelektualnie nadążyć za młodszą żoną. W pracy nie był już autorytetem - zespół musiał raczej ukrywać jego błędy, niż szukać u niego wiedzy i inspiracji - i coraz bardziej zamykał się w sobie. Ale to on podjął decyzję o rozstaniu. Po 21 latach małżeństwa zażądał rozwodu, gdyż odnalazł miłość swojego życia - tę samą kobietę, która pół wieku wcześniej go odrzuciła.

Mastersowie rozwiedli się w 1993 roku, ale pozostali w przyjaźni - przynajmniej publicznie. Rok później zgodzili się na wspólny wywiad w "New York Timesie", podczas którego wciąż nawzajem kończyli własne zdania. - Choć dziś jest tak wielu seksuologów, rzadko zdarza się osoba, która nie wie, kim jesteśmy - stwierdziła Johnson. - Chyba że jest poniżej trzydziestki - wtrącił Masters. - Nie, nawet wówczas, są przecież podręczniki uniwersyteckie. Jesteśmy tym dla seksuologii, czym Adidas jest dla butów sportowych - nie zgodziła się Virginia.

Johnson otworzyła własny instytut, w którym leczyła problemy seksualne, ale nie odniosła większego sukcesu. Nie wyszła ponownie za mąż. Prywatnie nigdy nie wybaczyła Billowi, że ją opuścił; przed przyjaciółmi regularnie skarżyła się na jego okropny charakter, na blokowanie jej kariery zawodowej i odbieranie czasu dla dzieci, na jego megalomanię i patologiczny egoizm. Wciąż okazjonalnie pojawiała się w mediach, coraz częściej sama (Masters zmarł w 2001 roku, ale postępy choroby dużo wcześniej wyłączyły go z publicznych wystąpień). W jednym z wywiadów Larry King zapytał ją, czy udało im się odkryć, czym jest miłość.

- Nie. Ludzie mówią o chemii. Mówią o znajdowaniu w drugiej osobie rzeczy, które lubisz i które sprawiają, że jest ci dobrze. Ale nie, nie sądzę, żeby istniała dobra naukowa definicja miłości. Miłość jest tym wszystkim, czym ludzie uważają, że jest.

Virginia Johnson zmarła 24 lipca 2013 roku w St. Louis w wieku 88 lat.

Para amerykańskich seksuologów - William Masters i Virginia Johnson, lata 60. To dzięki nim seks przestał być tematem wstydliwym i grzesznym. Trafił na łamy gazet i do telewizji
http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,96950,14515919,11_tysiecy_orgazmow__Masters_i_Johnson__duet__ktory.html