Sunday 19 March 2017

postprawda polska



Ciocia nie będzie odkrywcza! Termin postprawda wygrało w plebiscycie na nowe słowo w słowniku swiatowych...juz nie wiem czego. Jakich terminów? Postprawda to fałszywe informacje, fałszywe njusy, kłamliwe żródła. 
Owszem takie google czy facebog cos tam robi, by ukrócic fałsz ale spełza to wszystko na niczym.
Żyjemy w odrębnych bańkach. Twoja bańka jest inna niz moja. Dwa rózne swiaty. Pani Kowalskiej i pani Nowak.Kowalska widzi w telewizorni co innego niz Nowakowa. Nowakowa ma prawde gdy Kowalska klamie. Inne rzeczywistości. Dwa światy, dwie różne wizje prawdy czy może juz ostprawdy? Jeśli Nowakowa siedzi na fejsie a Kowalska nie. To jaka jest prawda Kowalskiej.  Kobieta poszukuje prawdy czynnie podczas gdy Nowakowa prawde ma! Ona, śledzi media. Nowoczesna taka. Ma wyrobione poglądy takie z ktorymi Kowalska walczy. Bowiem ta, ma myśli kategoriami swojej prawdy.
Jedna prawda jest prawdziwsza niż pierwszej kobiety prawda. Jej, jest najprawdziwsza!
Alternatywna bo swojska. Wyczytana, zweryfikowana przez niewiastę A. Oczywiście lepsza ta prawda niż kobiety B. Ta jest gorsza bo nie inwestuje w weryfikacje informacji. 
Bo po co. Jeśli moja racja jest najmojsza. 
Tylko która prawda jest tą prawdziwą prawdą?


czytaj mode

W modzie grafomania zdarza się często. Podobnie jest w literaturze. Każdy może kupić ubranie, każdy umie używać edytora tekstu. Jednak czy rzeczywiście tworzysz opowieść, po prostu łącząc ze sobą części garderoby lub stawiając zdania obok siebie?

W ciągu ostatniego ćwierćwiecza w kulturze polskiej utarło się, że poważni ludzie o modzie nie rozmawiają. Celebryci – być może, ludzie powierzchowni, przysłowiowe kucharki, może też nastolatki. Ale na pewno nie twórcy, intelektualiści, ludzie słowa. Moda wypadła z salonowych, akademickich, kawiarnianych konwersacji.
Wraz z kilkoma polskimi pisarzami i pisarkami postanowiliśmy potraktować modę poważnie: jako temat literacki, społeczny komentarz, dziedzinę twórczości. Ale przede wszystkim – jako opowieść o człowieku.

Natalia Fiedorczuk-Cieślak – antymoda na kupie

Centra handlowe – supermarkety, dyskonty – budzą moje nieustające zainteresowanie jako laboratoria pewnego stylu życia. Proponują też określone sposoby kupowania ubrań, ufundowane na naturze tych „niemiejsc”. Można tam więc znaleźć „niemodę” czy też „antymodę”. To, jak kupuje się ubrania w Lidlu, to zaprzeczenie tego, jak powinno się robić zakupy odzieżowe – w takim mieszczańskim wyobrażeniu – że trzeba kupować ubrania ładne, trwałe, podążające za trendami, aby wpisać się w uniform klasowej przynależności, także tej aspiracyjnej. Ubrania w Lidlu są zaś tanie, praktyczne, nijakie i występują w koszach, w kupach, w niewielkich odzieżowych kącikach, między mydłem a powidłem. Ludzie tam grzebią, szukają, a nuż się coś znajdzie. Nie idziesz na zakupy odzieżowe do dyskontu, dokonujesz ich mimochodem, tak samo jak kupujesz kolejny batonik czy puszkę kukurydzy. To odzież sportowo-weekendowa, kwintesencja stylu podmiejsko-praktycznego. Ma być wygodnie przede wszystkim – jak w tym uchowa się jakiś modowy trend, to też dobrze. Ubrania w sieciówkach odzieżowych są czasem podobnie tanie jak te z dyskontu, ale zawsze udają, że są czymś więcej. Ubrania z dyskontu niczego nie udają – to po prostu tanie ciuchy na kupie. Te lidlowe kąciki przypominają mi czasem lumpeksy z mojego rodzinnego Białegostoku, gdzie wszyscy rzucali się na otwierane torby w momencie dostawy. Widziałam, jak z podobną pasją w Lidlu ludzie napierali po ciuchy po dostawie rzeczy do biegania. Impuls pozostaje ten sam – może zrobię interes życia – na płaszczyźnie estetycznej i finansowej.
Sieciówki od dyskontów różnią się jednak przede wszystkim tym, że uczestniczenie w zakupach w sieciówce ma aspekt performatywny. W mojej książce znajduje się rozdział o takim popularnym domu towarowym z odzieżą, gdzie bohaterka przymierza różne wersje siebie. To moja fabularna konstatacja, że w kulturze znajdujemy się teraz w takim momencie, że świat stał się dla kobiet pewnego rodzaju przymierzalnią – możemy do swojej kobiecości podchodzić bardzo elastycznie. Również na poziomie dosłowności – sieciówkę z milionem propozycji stylizacji za niewiele złotych masz w mieście co kilka kilometrów. Wchodzisz do przymierzalni i możesz być nastolatką, biurwą, chłopczycą, femme fatale. Ja już nie mam ochoty na takie przymiarki. Wystarczają mi wyobrażone ćwiczenia od czasu do czasu. Na co dzień nie zajmuję się swoim wyglądem. Pilnuję tylko, żeby być umytą, mieć uprane rzeczy. Wyciągam z szafy, cokolwiek mam pod ręką – musi tylko być miłe w noszeniu, czyste, praktyczne. Musi mieć kieszenie. Moje wymarzone ubranie to taka kamizelka działkowca albo rybaka, gdzie można dużo rzeczy schować. Bliska mi jest stylizacja „mamy z przedmieść” – w spodniach do jogi czy legginsach, ze spiętymi włosami. Z tą różnicą, że ja noszę dżinsy, bo nie znoszę tunik, a nie chcę latać z pupą na wierzchu. Chodzę też w adidasach, bo mam problemy ortopedyczne, a latem w birkenstockach.
Kiedyś, gdy grałam koncerty z Nathalie and The Loners, więcej myślałam o wyglądzie, budowałam sceniczną personę, bardzo świadomie przyglądałam się ubraniu. Teraz nie chcę, żeby mnie było widać. Chcę się wpasować, czuć przynależność. Nie uczestniczyć we wspólnocie performatywnie, ale być społecznie użyteczna. Mam wrażenie, że powoli mój styl ewoluuje w stronę niemieckiej turystki – bermudy khaki, crocsy, kamizelka, a zimą spodnie do trekkingu z ortalionu. Jestem dość aktywną osobą, jak również matką – lubię wycieczki rowerowe, chodzenie po lesie. To dzieciom poprawia humor i mnie też. Myślę więc, że z tego Lidla przesuwam się nieuchronnie do Decathlonu. To ciekawe, że napisałam książkę o depresji, a tak lubię styl sobieradka, harcerza, narzucam sobie taką odzieżową hożość. Miejscowość pod Warszawą, gdzie mieszkamy, to typowe przedmieście, ale zróżnicowane, w końcu koło stolicy. Nasze miasteczko to miejsce wielu społecznych konfrontacji: są ci, którzy mieszkają tu od pokoleń, są ludzie napływowi z całej Polski – miejskiej i wiejskiej – jest grupa aspirująca do bohemy, są biznesmeni z pięknymi żonami Ukrainkami. Łączy nas jedno – wszyscy spotykamy się na milanowskim targowisku, kiedy przyjeżdżają tam kupy używanych ciuchów z Norwegii. To zupełny niesort, po 2 zł sztuka. Wspaniałe miejsce.

Krystyna Kofta – odruch dbania o siebie

Wychowałam się z modą, pośród tkanin i ubrań. Mój dziadek, którego nie zdążyłam poznać, miał fabrykę konfekcji w Berlinie, a potem, w okresie międzywojnia, mój ojciec prowadził ją w Poznaniu. Moja matka w tej fabryce pracowała, a że była bardzo ładna, ojciec się z nią ożenił. Pięknie szyła. Pochodziła z rodziny z dziewięciorgiem dzieci, pilnowała, żeby nic się nie marnowało. Nosiłam przeróbki po starszej siostrze. Od małego byłam więc przyuczana, że wszystko na pewno się do czegoś przyda i można zrobić coś z niczego. Pamiętam, że kiedy byłam w ciąży, mama uszyła mi prześliczną empirową sukienkę z żorżety, którą po urodzeniu dziecka mi zwęziła i nosiłam ją jeszcze wiele lat.
W PRL-u każda dziewczyna była po trosze artystką, projektantką. A już zwłaszcza my, w liceum plastycznym. Malowałam wzory na kretonie i szyłam spódnice. Szewca prosiłam, żeby robił buty według mojego projektu, szyłam bluzki i sukienki z milanowskiego jedwabiu – zszyty po bokach prostokąt z otworem na głowę. Haftowałam, szydełkowałam bereciki, szaliki i swetry dla syna. Także bardzo kolorowe berety dla przyjaciół. Zrobiłam sobie sama torebkę z utkanego przez siebie materiału. Siedzę teraz w tym temacie, bo pracuję nad książką o PRL-u, opartą na moich dziennikach prowadzonych od 1966 roku! Śmieszą mnie więc te dzisiejsze rankingi najlepiej ubranych kobiet – przecież ta celebrytka wszystko kupiła albo ją stylistka od a do zet ubrała, co w tym trudnego?
Nie lubię, jak mnie coś gniecie, pije. Ubranie nie powinno być dla nas więzieniem, powinno pomagać iść swobodnie przez życie. Czasem dosłownie – nie noszę szpilek, gdy przemierzam kilometry po mieście. Lubię grube podeszwy antypoślizgowe. Mam takie świetne lakierki na sportowej podeszwie. Nie włożę też „ciotkowatych” butów dla „kobiet w podeszłym wieku”, w którym niby jestem. Lubię fajne, dobrze zaprojektowane obuwie. Mam niestety wrażenie, że kobiety, które zaczynają się starzeć, często popadają w zgorzknienie. Napisałam o tym kiedyś w jednym ze swoich opowiadań. Starsze panie ubrane w bure byle co siedzą na ławce przy rynku miasteczka. Podjeżdża autokar i wysypują się z niego Amerykanki, kobiety w tym samym wieku, ale ubrane w kapelusze, zwiewne, kolorowe stroje. Jakie to okropne – komentują tamte. I mają za złe. A tamte są szczęśliwe.
Po chorobie, po przeżyciu raka piersi, zdałam sobie sprawę z jednej rzeczy – nie ma sensu oszczędzać na sobie, trzeba sprawiać sobie przyjemności i o siebie dbać. Radzę to wszystkim – zdrowym i chorym. Zauważyłam, że kobiety, które przeżyły raka, wyglądały lepiej niż przed chorobą. Na ogół schudły, kupiły sobie nowe ubrania, zaczęły ćwiczyć. No i są dobrze ostrzyżone. Moda, kosmetyki stały się dla mnie i dla nich terapią, dały nam siłę. Po operacji w moim szpitalnym pokoju było pełno karteczek samoprzylepnych, na których pisałam dziennik, ledwie odzyskałam przytomność – ale miałam ze sobą kosmetyczkę, bo tak jak mam odruch pisania, miałam też chęć poprawienia urody, pobladłej twarzy, podkreślenia oczu i ust.
Pisarka ma taki komfort, że nie musi się stroić do pracy. Kiedy piszę, dbam tylko o to, żeby było mi wygodnie – nie maluję się, tylko posmaruję usta miodem, otulę się dużym swetrem albo wskoczę w T-shirt. Chyba odziedziczyłam po matce to, że nie lubię nic wyrzucać. Część rzeczy oddaję, gdy z nich „wyrosnę”, zawsze są w dobrym stanie. Moje ubrania po prostu przechodzą z jednej kategorii do drugiej – najpierw są na wyjście, potem do domu, potem do ogrodu. Dlatego lubię, żeby te rzeczy były trwałe, nawet jeśli to jest spory wydatek finansowy – Max Mara, Michael Kors, Burberry, Christopher Kane, Kenzo. I tak kupuję zawsze na wyprzedaży. Im kobieta jest starsza, tym lepiej powinna się ubierać, bardziej o siebie dbać. Sama na siebie zarabiam od zawsze, od 14. roku życia. Nie chcę szmatławych ubrań, choć okres lumpeksów nie był zły. Ten rodzaj polowania na dobre ciuchy w niskiej cenie mi odpowiada.
Moda mówi bardzo wiele o naszej kobiecości, o społeczeństwie, w jakim żyjemy, o obyczajach, lękach, fiksacjach. Brakuje mi – tak jak bohaterce „Suk”, redaktorce Ewicie Szot – takiego myślenia o modzie w magazynach kobiecych. A przecież to nie jest trywialna sprawa, ale ważny język opisu rzeczywistości. Kiedy siadam ze swoimi przyjaciółkami w Czytelniku, to na podobnym poziomie elokwencji rozmawiamy o literaturze, kulturze, modzie, urodzie, polityce, feminizmie. Część kobiet się boi, że jeśli będzie interesować się modą, dobrze się ubierać, ktoś może pomyśleć, że są „głupimi kobietkami”. No i co z tego? Jeśli ktoś tak pomyśli, sam jest głupim człowiekiem.

Mariusz Szczygieł – jest coś na rzeczy

Zastanawiałem się, czy w ogóle wypada dziś rozmawiać na temat mody. Przekonałaś mnie, kiedy powiedziałaś, że gdyby nie wypadało, nie pisałabyś książki o tym, jak ludzie dbali o siebie podczas wojny, czyli w czasie pozornie z mody absolutnie wyłączonym. Zgadzam się, że moda, czyli używanie ubrania, może cię ocalać, i ten odruch dbania o siebie towarzyszy nam w każdej sytuacji, nawet najtrudniejszej. Ale moda nie jest tylko opowieścią o jednostce. Może być także sposobem diagnozy systemu. Tak wykorzystała modę Hanna Krall w reportażu „Kobiety w kolorze lila” w zbiorze „Na wschód od Arbatu” wznowionym jakiś czasu temu przez Dowody na Istnienie, gdzie trafiły jej teksty z „Polityki” z lat 1968-69. To reportaż, w którym przewodnią metaforą są lakierki. Pierwszy reportaż o ZSRR, który stara się zmylić cenzurę, opowiadając o pozornie nieznaczącym elemencie codzienności, zaczyna się tak: „Kobiety radzieckie są tęgie, wesołe, noszą garsonki z dżerseju, najchętniej w kolorze lila. Wiedzą, że trzeba schudnąć, ale nie mają warzyw pod dostatkiem. Wiedzą, że w sukni wygląda się szczuplej, ale mało jest sukienek w sklepach”. Jak autorka pisze dalej, kobiety radzieckie po prostu nie miały głowy do takich rzeczy jak moda – były zbyt zajęte ciężką pracą, wojną, biedą. „Chciałam powiedzieć – pisze w końcu – że one sobie na to zasłużyły – za czas, kiedy w fabrykach ręce przymarzały im do maszyn, za samotność, za to, że są grube, bo nie piły soków owocowych, za to, że są zmęczone, za to, czego nigdy nie mogły przeżyć, należą im się wszystkie lakierki świata i kostiumiki dżersej, nawet w kolorze liliowym”. To więc bardzo ważny tekst, pod pozorem nieważności – o modzie, ale przecież – o prawie do godności, do szczęścia. Barbara Łopieńska, pisząc „Wernisaż”, reportaż o otwarciu Mody Polskiej w Bydgoszczy, podkreślała, że owszem, traktuje on o modzie, ale jest to „tekst w ogóle”. Kiedy Łopieńska podaje, ile kosztowała tam torba (4500 zł), to od razu stanowi to komentarz to tego, jak wyglądała dostępność dóbr materialnych w PRL – ekspedientki bowiem zarabiały 2800 zł, czyli pół torby. W latach 70. o specyfice polskiej konsumpcji pisze także Ewa Szymańska, opisując najbardziej oblegany sklep w Polsce – Junior, gdzie zatrudniła się na jeden dzień. Podejrzała na przykład, jak pani Halina, geniusz marketingu, sprawia, że klient wszystko kupi, „bo głupi” i pokazała czytelnikowi, jak ważna jest moda dla nastolatków.
Dla mnie zaczęła być ważna, kiedy pewnego dnia poszedłem do podstawówki w łososiowych sztruksach. To była wówczas sensacja taki ciuch. Od razu byłem jakby atrakcyjniejszy – wtedy zrozumiałem, że coś jest na rzeczy. Moda sprawia, że bardziej się sobie podobam, a dzięki temu poczuciu bardziej podobam się innym. To działa natychmiastowo, podprogowo. Odtąd często kombinowałem więc, jak ubrać się stylowo, wystawałem po ciuchy w Hofflandzie. Kupiłem tam, już studiując dziennikarstwo w Warszawie, płaszcz w jodełkę przetykany srebrną nitką. Nosiłem go do cytrynowego krawata uszytego z prześcieradła, cytrynowych butów, szarej koszuli w panterkę oraz czarno-białego szalika. Zrobiłem go z flagi zerwanej pod Pałacem Kultury, kiedy akurat wisiał tam żeglarski kod flagowy.
Gdyby nie moda, byłbym teraz 50-latkiem z twarzą niemrawą, podobną do nikogo, w niekształtnych spodniach spadających z bioder. Ale dzięki modzie wiem, że można sobie kupić dobrze skrojone, dopasowane spodnie. Wiem też, jak sprawić, żeby moja twarz wyglądała żywiej – dzięki odpowiednim koszulom. Kupuję je w Paryżu, w butikach niewielkiej sieci, która sprzedaje krótkie serie, w rozmaite wzory. Są w ptaszki, w motyle, w wieżowce, w fotografie, w sushi, w gitary, w zioła, w zygzaki, w kropki, truskawki, samochodziki, kormorany, ciastka, strzały, widelce, żarówki, kasety magnetofonowe, okna domów. Przez kilka lat byłem przekonany, że tylko ja jeden w Polsce noszę tę markę. Aż pewnego dnia na targach książki widzę Marcina Mellera w takiej koszuli. Na szczęście była w gitary – a to zupełnie nie mój deseń.

Katarzyna Bonda – ciało musi być wolne

Wszyscy wielcy pisarze dbali o swój wizerunek. Korespondował on z ich twórczością. Wtedy twój przekaz trafia głębiej, nie tylko w przestrzeń relaksu, próżności czy też spraw tekstylnych. Jest komunikatem: opowiem ci historię, ale będę do ciebie mrugała zza winkla, jeśli scena jest niebezpieczna, potrzymam cię za rękę – bo piszę powieści kryminalne. Dlatego po latach udawania francuskiego dandysa, kiedy się przebierałam w rajtroki, cygaretki i męskie koszule oraz pozwalałam się fotografować z bronią w pełnym garniturze, teraz stawiam na archetypiczną kobiecość – a kobieta zawsze ubrana jest w sukienkę. Zaryzykuję stwierdzenie, że dorosłam do tego kostiumu. Moje sukienki są moją zbroją, jak kiedyś była skórzana kurtka, bojówki i glany. Zakłamywałam kobiecość, błędnie uznając, że blond grzywa i błękitne oko przysłonią mój intelekt. To było arcynaiwne. Ale nie daj się zwieść – choć zaznaczam talię i dbam o kolor szpilek, moja sukienka wciąż jest rodzajem kolczugi, która ma na celu odwrócić uwagę od cielesności: zasłaniam kolana, dekolt i wszystko, co się da. Nigdy na spotkaniu autorskim nie zobaczysz mojego biustu czy uda (chyba że będę tego chciała), bo to nie koresponduje z tym, co chcę przekazać za pomocą słowa, czyli mojego właściwego oręża. Używam jednak krzykliwych, czasem zwariowanych wzorów (puzzle, krówki, motywy z tkanin obiciowych) – wszystko po to, by mnie zauważano, by nikt mnie nie zbagatelizował. Nie po to pisałam tę książkę rok czy dwa, żeby teraz wkładać skulkowany sweter. To pokazuje mój szacunek dla czytelnika. Ale w mojej sukience mogę rano pójść z psem, po ziemniaki, a wieczorem – po włożeniu szpilek i dobraniu kopertówki – spokojnie ruszę na bankiet. W efekcie ubieranie się zajmuje w moim przypadku dziesięć minut. Można powiedzieć, że moda mi zupełnie nie przeszkadza w życiu codziennym. W moich książkach jest wręcz niezbędna. Strój jest bowiem komunikatem psychologicznym. Sasza nie nosi spódnic (bo to symbol kobiecości – klisza), nosi koszule w kratę (bo jest robotna), kiedy jest chłodniej, narzuca na grzbiet ramoneskę (bo chce być twarda). Włosy (znów klisza, symbol kobiecości) wiąże w kucyk, niedbały, zawsze gumkę nosi na przegubie. Kiedy chce być uwodząca, rozpuszcza włosy, a posiada ich bogactwo, i to na dodatek rudych (czyli klisza: odmieniec). Jako profilerka wie, jakie znaczenie mają ubrania w przenikaniu charakterów. W Instytucie Psychologii Śledczej w Huddersfield jest cała katedra poświęcona profilowaniu ze względu na ubiór. Na tej podstawie identyfikuje się nieznanych sprawców. Thomas Bond, ojciec amerykańskiego profilowania, tworząc ekspertyzę „Szalonego Bombowca”, napisał w profilu: „Szukajcie wysokiego mężczyzny, rudzielca (Irlandczyka). Mieszka z matką lub siostrą. Kiedy go zatrzymacie, będzie miał na sobie dwurzędową marynarkę ze złotymi guzikami”. Znajomość ówczesnej mody bardzo pomogła psychologowi w stworzeniu profilu, ponieważ w tamtym czasie ludzie w urzędach w taki sposób się ubierali, a zadaniem sprawcy (podkładał bomby pod banki) było wtopienie się w tłum. Strój wpływa również na wybór ofiary. Słynny „wampir z Zagłębia” atakował wyłącznie kobiety w płaszczach (w skrócie: ponieważ złościł się na swoją żonę, która nosiła obszerny prochowiec), zaś jeden z meksykańskich morderców reagował na jeden rodzaj perfum – staroświecką nutę mieszanki jaśminu, bergamotki i pieprzu – których w latach 80. używała jego matka.
Kiedy piszę – nie ma mnie, wszystko ma sprzyjać tekstowi. Mam wełniane papucie, a właściwie radzieckie haftowane walonki, które są tak brzydkie, że aż żal. Boję się je wyrzucić, bo piszę w nich od początku mojej literackiej przygody. Słowem, strój, w którym spędzam większość życia, jest kompletnie aseksualny. Czasem nawet zdejmuję biżuterię, nigdy nie mam wtedy zegarka. Ciało musi być wolne. Często wkładam czapkę i mitenki. Wszystko przez przeciąg, który wytwarzam w trakcie zapisu: raz, że muszę palić, kiedy piszę, więc pootwierane są wszystkie okna i ziąb jak na Syberii, a dwa, że głowa lepiej pracuje w cieple – poważnie. W czapce dobrze mi się myśli. I jeszcze – leżąc na wznak z kocem na głowie. Najlepiej w kratkę, ale nie wiem dlaczego.

Grzegorz Kalinowski – siła ikoniczności

Nie da się pisać powieści osadzonych w konkretnej epoce historycznej, nie uzupełniając wizji jej codzienności, panujących obyczajów opisami tego, jak wyglądała ówczesna moda. Moje powieści – osadzone w Warszawie lat 20. i międzywojennych Stanach Zjednoczonych – również uwzględniają modę w budowaniu postaci, relacji między nimi i w snuciu narracji. Strój pozwala się dowiedzieć, kto jest kim, już przy pierwszym spojrzeniu. Gdy bohater mojej ostatniej książki z cyklu „Śmierć frajerom” „Tajemnica skarbu Ala Capone” trafia do Chicago, bez pudła rozpoznaje gangsterów. Mafiosom styl narzucał wtedy szef wszystkich szefów, tytułowy Al Capone – reszta mogła tylko naśladować, broń Boże nie wyróżniać się. Do tego miał prawo tylko on. Inni szyli sobie garnitury u dobrych krawców, nosili widoczną biżuterię, ale tylko Al mógł sobie pozwolić nawet na niemęską ekstrawagancję – limonkowe garnitury, różowe koszule, diamentowe pierścienie, papuzie krawaty. Kod ubraniowy skapywał w dół hierarchii wraz z prezentami – wręczony przez szefa pasek czy pierścień były dowodami zaufania i znakiem awansu w grupie. Styl mafijny ciekawie zmienił się po serii „Ojców chrzestnych” Francisa Forda Coppoli – to filmy o wyobrażonej mafii, którą prawdziwa mafia chciała jednak imitować. Życie zaczęło naśladować fikcję, tak bardzo atrakcyjna była filmowa ikoniczność. Zresztą to, jaką siłę mają wykreowane ikony, pokazała ostatnio polska polityka – w czasie kampanii wyborczej Andrzej Duda z żoną byli konsekwentnie stylizowani na parę prezydencką z serialu „House of Cards”.
Rozumiem potrzebę podkreślania przynależności do jakiegoś środowiska poprzez określony wygląd. Przez lata byłem dziennikarzem sportowym, zajmowałem się piłką nożną i jestem też kibicem – konkretnie Legii Warszawa. Nie zachowuję się jednak jak niedzielny kibic, nie wieszam na sobie wszystkiego – szalika, kapelusza, żeby podkreślić, jak bardzo jestem autentyczny. Lubię po prostu nosić koszulki klubowe. Najbardziej zagorzali kibice dowody swojej miłości do klubu najczęściej zaś noszą na ciele – mają tatuaże. Stąd tak częsta potrzeba zdejmowania koszulek na stadionach. Najbardziej jednak odpowiada mi styl rockowy. To estetyka, która towarzyszy mi od nastoletnich czasów. Mam kilka skórzanych kurtek. Są ramoneski, jest jedna ze stójką. To mój fetysz, jak kurtka Nicolasa Cage’a z „Dzikości serca”. Chętnie noszę też podkoszulek The Ramones, ale zastanawiam się od jakiegoś czasu, na ile jeszcze przynależy on do ikonografii rockowej. Takie koszulki są z H&M, Springfield wypuścił koszulkę z Joy Division. Jestem przekonany, że wiele osób widzi tam jedynie wzory graficzne. Ale może nic w tym złego – w latach 80. noszono znaczki Motörhead, „bo rzucili”, i też nie wszyscy wiedzieli, co to jest. Dziś spełniam marzenia z młodości, nadal wybierając ten sznyt – ale prawda jest taka, że mimo dobrobytu nadal trzeba się nachodzić, żeby znaleźć dobrą kurtkę skórzaną – która nie jest frajerska, brzydka, z plastikowymi suwakami i kieszonkami. Jako pisarz śmieję się, że przebieram się za Hemingwaya – z powodu mojej brody i wąsów. Ale mówiąc poważnie, nie wydaje mi się, żebym miał jakieś szczególne odzieżowe zwyczaje związane z moją pisarską codziennością. Chociaż faktem jest, że ponieważ piszę rano i wstaję do pracy wraz ze słońcem, bardzo lubię do pisania zostawać w ubraniach porannych, w szlafroku. Właśnie przymierzam się do kupna nowego.

Agnieszka Drotkiewicz – być dobrze ubranym

Niedawno rozmawiałam w Berlinie z Anatolem Gotfrydem, właśnie wychodzi jego nowa książka „Niebo nad zachodnim Berlinem”. On jest koneserem sztuki, pięknie też opowiada o modzie, ze znawstwem czyta jej przekaz. Między innymi dzięki rozmowom z nim zdałam sobie sprawę, że w każdej twórczości chodzi o proporcje i harmonię – czy to literatura, muzyka, taniec, jedzenie, czy projektowanie ubrania. Częsta porada dla pisarza to: czytaj i pisz. Jestem zwolenniczką tego, żeby wychodzić ze swoich dziedzin sztuki i pływać w innych, poznawać inne alfabety.
Hemingway pisał o tym, jak swoich prostych zdań nauczył się przez patrzenie na obrazy Cézanne’a. Tak samo przez patrzenie na świetną stylizację możesz nauczyć się wiele o pisaniu. Moda to także język. „One były moim pismem, moje ubrania” – mówi Jackie Kennedy w „Dramatach księżniczek” Jelinek.
Fascynuje mnie kategoria bycia dobrze ubranym. Jest w tym tajemnica. Istnieje na ten temat wiele poradników i zasad, ale przecież poznanie ich nie gwarantuje, że uda się komuś dobrze ubrać. Czasami widzę kogoś, kto wygląda tak oszałamiająco, że nie jestem w stanie odwrócić wzroku, a gdybym miała powiedzieć, dlaczego tak jest – nie potrafię. To genialność struktury, która emanuje. Strój jest tekstem, opowieścią. To może być opowieść wulgarna, banalna, niechlujna, ale może też być porywająca.
Jak wielowątkowymi opowieściami są suknie opisywane przez Prousta! Czytasz tam czułość, ale i tęsknotę za bezpieczeństwem, za kompletnością. W końcu dlaczego nuworysze obwieszają się torebkami Louis Vuitton? To przekaz: jestem bogata – jestem bezpieczna. Dlaczego niektóre kobiety wkładają naraz szpilki, mini, wielki dekolt, robią wieczorowy makijaż o poranku? Ktoś mnie zechce – jestem bezpieczna. W „Nieszporach” pisałam o tym, że uniform może dawać poczucie bezpieczeństwa – nie musisz sobie odpowiadać na pytanie: kim jestem? Pracując nad książką, czułam potrzebę, żeby się ukryć. To było lato, gdy modne były paski – musiałam kupić bluzkę w paski, bez niej byłam bardzo widoczna na ulicy.
Moda zaspokaja nasze głębokie potrzeby, poczucie bezpieczeństwa jest taką potrzebą. Naturalnie bywa wulgaryzowana. W modzie jest też bardzo dużo grafomanii. Ale w końcu fakt istnienia grafomanii w literaturze nie przekreśla tego, że istnieje wiele genialnych książek! Skąd się bierze grafomania w modzie? Może z pozornej łatwości – każdy może sobie kupić ubranie, tak jak każdy może używać edytora tekstu. Ale do sztuki potrzeba czegoś więcej. Może grafomania w modzie to kwestia braku dobrej krytyki mody? A może to konsekwencja konsumpcjonizmu? Jak z książkami – „czytaj” często oznacza „kupuj!”. „Ubieraj się dobrze” równa się „kupuj”. A czy my naprawdę musimy wszystko kupować? Możemy pożyczać, wymieniać się, dbać o to, co już mamy.
W ubraniu chyba najbardziej wzrusza mnie jego styczność z ciałem. Piękne są dla mnie ubrania podniszczone, nieco znoszone – na których widać zapis życia. Jest taki fragment „Portretu grupowego z damą” Heinricha Bölla, gdy bohater, reporter, szarpany jest przez przemysłowca, który niszczy jego ukochaną marynarkę. Oferuje nową, oferuje rekompensatę. Ale ta marynarka jest bezcenna – stała się częścią bohatera. To, co wydarza się w momencie przenikania się naszego ciała i ubrania, to dla mnie istota mody. Jedną z bardziej obscenicznych rzeczy, jakie widziałam, były przygotowane na sesję mody wypożyczone ubrania, które na wieszaku wisiały z przyklejonymi wkładkami pod pachami, żeby ich nie przepocić. Było w tym obrazie coś z prostytucji.

Robert Rient – przebranie męskości i kobiecości

Kiedy myślę o roli ubrania w kulturze i literaturze, przychodzi mi do głowy jedna z moich ulubionych książek – „Orlando” Virginii Woolf. W zakończeniu tej powieści z 1928 roku Orlanda wkłada męskie bryczesy, a wcześniej bierze do ręki męskie pióro, bo marzy o napisaniu książki, chociaż jako kobieta powinna myśleć wyłącznie o mężczyźnie, pisać jedynie liściki miłosne. Takie podejście jest też współcześnie obecne u niektórych piszących – zarówno bajki, jak i powieści. Mężczyzna otrzymuje miecz i smoki do pokonania albo butelkę wódki, politykę i finanse, kobieta natomiast – garnki, modę, intrygi i miłość, przede wszystkim miłość.
„Orlando” to opowieść o chwiejności pomiędzy płciami i tym, że strój służy wyłącznie zachowaniu pozoru męskości bądź kobiecości. To historia osoby, który przekroczyła dualizm i zyskała wgląd w doświadczenia obu płci. XVI-wieczny młodzieniec na przestrzeni setek lat staje się Orlandą i zyskuje wgląd w doświadczenia obu płci. Powieść była w oryginale opatrzona podtytułem „biografia” i powstała w hołdzie Vicie Sackville-West, lesbijce, poetce i arystokratce, z którą Woolf romansowała.
Granica pomiędzy męskim i kobiecym jest płynna, a ci, którzy ją kreślą, zazwyczaj płyną na fali nieuświadomionych stereotypów. Moda to jeden z nielicznych światów, który dyscyplinuje raczej mężczyzn; kobiety – całkiem słusznie – zagarnęły na przestrzeni lat takie samo przyzwolenie na suknie i garnitury. Woolf pisze w „Orlandzie” o mężczyznach patrzących na świat prosto, jakby był dla nich stworzony, i kobietach patrzących z ukosa, pytająco, a czasami podejrzliwie, po czym konkluduje: „Gdyby nosili te same stroje, możliwe, że i spojrzenie na świat mieliby to samo”.
Gdy pracowałem nad pierwszą książką, każdego dnia się przebierałem. Stało się to rytuałem. Twarz malowałem zieloną kredką przyjaciółki, z którą mieszkałem, pożyczałem od niej chusty, które zawiązywałem na głowie. Nie przebierałem się za nikogo konkretnego, za żadną z płci, ale czułem, że muszę to robić. Stroje jako widoczne, namacalne rekwizyty pomagały mi odrzucić siebie i poszukiwać prawa do tego, by pisać. Po czasie zrozumiałem, że to stojący za mną kompleks niższości, poczucie, że literatura przynależy do świata lepiej urodzonych, bardziej wykształconych, zdolniejszych. Po dokonaniu tego odkrycia zaniechałem tych praktyk. Nad najnowszą powieścią „Duchy Jeremiego”, która pojawi się jesienią, pracowałem w starych dresach i spranych koszulkach, a najczęściej w samych majtkach, zarośnięty i brudny, absolutnie niemodny.
Czuję się tak samo męski jak kobiecy, chociaż jestem ograniczony własną obawą przed paradowaniem ulicami latem w zwiewnej sukni na ramiączkach – a czasami mam na to wielką ochotę. Lubię swoje męskie ciało i korzyści płynące z jego posiadania, chociaż bliżej mi do świata tworzonego i proponowanego przez kobiety. Wychowałem się w rodzinie świadków Jehowy, gdzie strojem obowiązującym na zebrania oraz podczas tak zwanego głoszenia, czyli chodzenia od domu do domu, był garnitur. Odchodząc od religii, ochoczo porzuciłem ten sztywny uniform. Przez lata pracowałem w pracowni psychologicznej, tam w kontakcie z klientami, pacjentami, strój musiał być neutralny, pozbawiony wzorów, napisów. Czasem z podziwem podglądam pisarki i pisarzy świadomie kreujących swój wizerunek. Ja nie jestem wierny modzie, stylowi, chociaż mam ogromną słabość do białych T-shirtów z nadrukami. Cenię autentyczność, momenty, w których strój przestaje mieć znaczenie. Cytując Woolf: „Siedział zatem Orlando w samotności i czytał – człowiek nagi”.