Tuesday 25 February 2014

pokaz majtki


http://wyborcza.pl/duzyformat/1,136729,15486376.html
A A A Drukuj

Rys. Piotr Chatkowski
Po pracy trzeba rozpiąć spodnie i pokazać metkę od majtek
1 stycznia 2014 roku. Stutysięczny Mansfield śpi po hucznym sylwestrze. Długowłosa, młoda blondynka w okularach zakłada spodnie, bluzę, do przezroczystej reklamówki wkłada zieloną kamizelkę. Boli ją podbrzusze, ale wychodzi z domu. Wsiada do busa, jedzie kilka kilometrów dalej. Wysiada przy magazynie firmy Sports Direct. To wielki koncern warty kilka miliardów funtów, czołowy dystrybutor odzieży sportowej w Europie, z ponad 500 sklepami.

Blondynka przykłada palec do skanera, zakłada kamizelkę szeregowego pracownika. Dostaje karton, metalowy wózek i kartkę z zamówieniem. W godzinę musi spakować kilkadziesiąt produktów. Magazyn ma ich kilkanaście tysięcy, wyrobienie normy jest trudne. Dziewczyna musi biegać z ciężkim wózkiem. Ból brzucha ją łamie, chowa się w toalecie. Godzinę później na teren zakładu wjeżdża ambulans, ktoś krzyczy, że w łazience leży noworodek.

Picking-packing 

Lokalny tygodnik "Chad" podaje, że imigrantka z Europy Wschodniej porzuciła nowo narodzone dziecko w toalecie. Kolejny artykuł - policja zatrzymuje kobietę za umyślne zaniedbanie dziecka.

W tym czasie 28-latka trzęsie się ze strachu w komisariacie w Chesterfield. Nie mówi po angielsku, policja wzywa tłumacza. Przyjeżdża adwokat z urzędu.

Opiekę nad noworodkiem, chłopcem, przejmuje opieka społeczna. Kobieta wychodzi na wolność, bo policja nie ma dowodów na zaniedbanie, ale zakazuje jej opuszczać Anglię.

Na polskich forach internetowych pojawiają się komentarze: "Chciała się zwolnić z pracy, ale superwajzorka jej nie puściła", "Nie wolno [w magazynie] śmiać się, rozmawiać, chorować, a nawet korzystać z toalety". "Po zakończeniu każdej zmiany każą się rozbierać, przeszukują".

Polskojęzyczna gazeta "Nasze Strony" oskarża brytyjskie media, że wykorzystują historię, by zohydzić emigrantów.

Mariusz Paplaczyk jest specjalistą od brytyjskiego prawa - bronił skazanego za gwałt na Angielce Jakuba Tomczaka. - Z angielskimi prawnikami z urzędu bywa różnie, z reguły nie przejmują się losem polskich klientów. Trzeba dziewczynę koniecznie znaleźć i jej pomóc - mówi Paplaczyk.

Lecę do Anglii.

Nie znam nawet imienia 28-latki. Idę do biura pracy w Nottingham, które rekrutuje do magazynu. Na oknach kamienicy różowy baner: "Praca na magazynie. Dnie, popołudnia, noce". Nie chcą rozmawiać.


W Nottingham, przy sklepie Bigos, który sprzedaje polskie szynki, umawiam się z Moniką. W fabryce Direct miała nr 193XXX. Ma 24 lata, przybyła z Jasienia. Drobna blondynka w getrach, wygląda jak nastolatka. Idziemy do jej mieszkania w kamienicy: łóżko, szafka, na ścianie plakat z Myszką Miki. Aneks kuchenny, dwie skórzane kanapy, szafa. W oknach firanki. Po pokoju biega jej czteroletni syn Kevin. W telewizji lecą bajki. Po polsku.

- Mamo, dużo mamy prądu? - pyta Kevin.

- Dużo - macha ręką Monika. W wynajmowanych mieszkaniach w Anglii prąd jest na "kluczyk" - przypomina pendrive. Doładowujesz go w sklepach.

Monika nie pracuje już w magazynie. Miała dość obowiązujących tam zasad.

"Picking-packing" - zbieranie i ładowanie towaru. Polacy, a to 80 proc. zatrudnionych, robią głównie "picking". Są jeszcze Łotysze, Litwini, Słowacy, Romowie.

"Niebiescy" - szefowie "teamów". Na każdej zmianie, a to 1,5 tys. ludzi, jest ich kilkudziesięciu. To głównie Polacy, którzy awansowali. Monice ubliżali, krzyczeli, poniżali ją.

"Zakaz rozmowy" - podczas pracy nie wolno się odzywać. Jest za to punkt karny. Za sześć wyrzucają z pracy. Monika jest gadułą, nikt ze strachu nie chciał z nią rozmawiać. Mówili jej: "Nie mów do nas, nie chcemy stracić pracy". Punkt karny dostaje się jeszcze za pobyt w szpitalu, chorobowe, jednodniowy "sick" (złe samopoczucie), spóźnienie i niewyrabianie normy.

"Norma" - ilość towaru, jaki trzeba zebrać do kosza w ciągu godziny. Ale między półkami pracują duże wózki widłowe. Wtedy nie wolno wchodzić w alejkę, co grozi niewyrobieniem normy i punktem karnym. Więc pracownicy wchodzą pod wózki, ryzykując życie.

"Linijka" (w nich liczona jest norma) - to towary do spakowania. Jedne są w paczkach, inne porozrzucane po magazynie, wtedy trudno wyrobić normę. Ciężko zwłaszcza starszym. Monika pamięta starsze małżeństwo - często mdleli, więc pracownicy wyprowadzali ich na dwór. Ale nie chcieli wracać do domu, bali się zwolnienia.

"Woda" - do magazynu nie wolno wnosić swojej. W całej hali stoją dwa dystrybutory, ale bez kubków. Pracownicy biegają do łazienki, żeby pić z kranu.

"Bezpieczeństwo" - po wypadku, np. z wózkiem, przychodzi kierownictwo firmy, by ofiara podpisała dokumenty, że to z jej winy.

"Kartony" - pakuje się do nich rzeczy. Jeśli kartonów brakuje, nie można wyrobić normy. Gdy ktoś krzyknie: "Kartony jadą!", ludzie rzucają się, wyrywając je sobie i szarpiąc się.

"Krzesła" - były w magazynie, by ciężarne i schorowani mogli usiąść, ale zniknęły dwa lata temu. Na terenie magazynu jest zakaz siadania, bo pojawia się nadzór i każe wstać.

"Kabel" - za doniesienie na innego pracownika, że ukradł coś z magazynu, jest nagroda - 50 funtów.

Monika zwolniła się ze Sports Direct, bo chciała więcej czasu spędzać z synem. Dziś ma firmę sprzątającą. Jej chłopak Damian też robi "picking-packing", ale w rzeźni. Pakuje kurczaki. Mają dodatek rodzinny - na leki, lekarzy.

Dokument ''The Truth About Immigration in the UK 2014''

Monika nie zna dziewczyny, która urodziła. - Ale idź do moich rodziców, coś wiedzą.

Renta, leki, okulary 

Ania pamięta tylko początek swojego numeru z magazynu - 188. Leszek, jej mąż, wymazał swój z pamięci. Mieszkają niedaleko Moniki, w szeregowcu z czerwonej cegły. Mały salon - skórzane kanapy, telewizor, kominek. Na stole paczka Marlboro z ukraińskimi napisami, z przemytu. Można je kupić spod lady w sklepach prowadzonych przez Pakistańczyków.

Anna ma 45 lat, wygląda na zmęczoną. Z powodu papierosów umiera na obstrukcję płuc. Dotlenia się ze specjalnej skrzyni.

W Polsce zarabiała 600 zł w biurze w Zielonej Górze, w firmie senatora. W Anglii razem z mężem ma 1600 funtów miesięcznie, czyli 8 tys. zł.

W Polsce brali kredyt, by kupić dzieciom podręczniki szkolne, bo po opłatach niewiele zostawało. W Anglii dostali miejskie mieszkanie z czterema sypialniami za ok. 1400 zł miesięcznie. Czekali na nie trzy miesiące. Ich znajomi w Polsce czekają na socjalne 12 lat i właśnie dostali propozycję: kawalerka - a mają trójkę dzieci.

Polityki polskiej nie śledzą, chyba że pcha się do Anglii. Widzieli list Kaczyńskiego do młodych emigrantów: "Wracajcie z Wysp".

Leszek: - Dokąd mają wrócić? Kto im da pracę, taki poziom życia jak tutaj?

Ania pójdzie na rentę i dostanie do 140 funtów tygodniowo, darmowe leki, okulary, dopłatę do mieszkania.

Pracuje w magazynie Direct, jest solidna, punktów nie łapie, zawsze wyrabia normę. Najważniejsze, że zawsze ma regularne wynagrodzenie - 200 funtów tygodniowo, czyli ok. tysiąca złotych. Pracuje już sześć lat bez umowy. Ostatnie miesiące chodziła na sterydach, z inhalatorem w reklamówce. Co jakiś czas rozważa przejście na rentę, ale odkłada, bo co jakiś czas krążą plotki, że w Direct będą dawać umowę na stałe.

Leszek zwolnił się po roku. Nie wytrzymał. - Nawet w Wielkanoc nie mogłem z żoną pogadać, bo ciągle ganiali. A najgorsze, że to Polacy, którzy awansowali.

Przeniósł się do fabryki mrożonek, a tam Afrykanie, Węgrzy, Litwini. Szefami są Pakistańczycy. Nie ma nad nim Polaków - nie ma drylu, zakazów.

Ania: - Gdy tamta kobieta urodziła w toalecie, akurat przyszłam do pracy. Widziałam jeszcze policję i prokuraturę. Nie rozumiem, dlaczego stawia się jej zarzuty. Przecież była dopiero w siódmym miesiącu, wiele kobiet pracuje tutaj do końca ciąży.
Ale Annę najbardziej oburzyła wypowiedź rzecznika firmy Sports Direct, który powiedział w telewizji BBC, że nie wie, czy dziewczyna była ich pracownikiem. Rozśmieszyło to Annę, bo nikt nie wejdzie do magazynu, jeśli system nie zna odcisku palca.

Przypomina sobie jeszcze, że ta dziewczyna, która urodziła, może mieć na imię Ewelina i że jest z Mansfield.

To 100-tysięczne miasto, 25 kilometrów od Nottingham. Zbudowane przez Irlandczyków, zamieszkane przez pracowników kopalni węgla. W latach 90. kopalnie zamknięto, młodzi Anglicy wyjechali, zostali emeryci. Przyjechali imigranci, kilka tysięcy Polaków. Język polski słychać na każdym kroku.


Wchodzę do sklepu Migotka, który prowadzi Dorota, matka trójki dzieci. Przyjechała kilka lat temu z Zawiercia. Była sprzątaczką w Sports Direct, ale zwolnili ją dyscyplinarnie, bo podejrzewano, że ma dwie prace, a tego nie wolno. Podała Direct do sądu, podpisali z nią ugodę na 7,5 tys. funtów.

Teraz ma sklep, a jej klienci to Polacy. Kupują wędliny, jajka, nawet sól, bo angielska za mało słona.

Wchodzi Ela, nr z magazynu 188 (XX). Ela niczego w swojej pracy nie lubi, a szczególnie doskwierają jej:

"Numery" - nadają go w magazynie każdemu pracownikowi, by rozpoznał go system komputerowy.

Zakaz chodzenia do pracy w ubraniach należących do holdingu właściciela Direct Sport. Właściciel jest ekspansywny, wykupuje kolejne marki. - Jeśli wykupi Primark, taką tanią, popularną markę odzieżową, to nie będziemy mieli w czym chodzić.

"Torby" - wszyscy noszą do pracy przezroczystą siatkę, a w niej kanapki, kamizelki, bo nie lubią być przeszukiwani przy wejściu, a przez taką torbę od razu wszystko widać.

"Niebiescy" - Polacy w niebieskich kamizelkach są okropni, narzucają rygor.

"Emerdżensi" (emergency - z ang. pogotowie) - ludzie często mdleją, a wtedy trzeba wzywać pogotowie.

Do sklepu wchodzi Grażyna, nr 188XX. Przyjechała 3,5 roku temu z Poznania, gdy zlikwidowano przedszkole, w którym pracowała. Ze Sports Direct zwolnili ją, gdy poszła na chorobowe. Nie wie, czy mogli ją zwolnić, bo nie znała swojej umowy.

Nikt z moich bohaterów nie potrafi powiedzieć, co znajduje się w umowie podpisanej z agencją pośrednictwa, bo była spisana tylko po angielsku.

Grażyna cieszy się, że ją zwolnili. Miała dość "niebieskich", polskich nadzorców. Krzyczeli, poganiali, aż brała tabletki na depresję. - Nawet angielscy menedżerowie byli źli, że Polacy tak poganiają innych Polaków.

Co wiedzą o Ewelinie?

Ela miała wolne, gdy doszło do porodu. Wie tylko, że widziano krew w toalecie i zawołano "niebieskich". Mówiono, że dziewczyna ukrywała ciążę, że obwiązywała brzuch bandażami, dlatego urodziła w siódmym miesiącu. Po porodzie od razu chciała wracać do pracy, pewnie z szoku. Ela słyszała, że Ewelina już nie pracuje w Direct, a dziecko trafiło do rodziny zastępczej.

Znają jednak kobietę, która jeździła z Eweliną tym samym autobusem do pracy. Zostawiam w sklepie numer telefonu, gdyby ta znajoma przyszła po zakupy.

Nagle odzywa się inna klientka, brunetka z kilkuletnią córką.

- Pracowałam na jednej zmianie z Eweliną.

- Widziała to pani? - pytam.
- Nic nie wiem.

- Jak to?

- Nic nie powiem. Ostatnio zwolnili ludzi, którzy wypowiadali się o tym na Facebooku.

Kilka ulic dalej jest sklep Żabka. Szefuje mu Pakistańczyk. Kolejka Polaków stoi po papierosy Fest, tym razem z białoruskimi napisami. Jedna paczka - 2,5 funta. Brytyjskie oryginalne marlboro - 8 funtów.

Następny sklep to Babushka. Za ladą Litwinki. Mówią po rosyjsku, litewsku, angielsku. Dogadują się po polsku, bo - jak mi tłumaczą - Polacy niechętnie uczą się angielskiego. Opowiadają żart: "Czego najszybciej nauczysz się w Anglii? Polskiego".

Kolejka po język 

Błażej Kozdroń to były dziennikarz. Do Anglii przyjechał osiem lat temu ze Szczecina. Mieszka z żoną i dwoma synami. Pracował w różnych biurach, a kilka tygodni temu założył organizację non profit, by pomagać Polakom nieznającym angielskiego. - Takim jak ta Ewelina, by mogła przyjść i powiedzieć: "Jestem w ciąży. Powiedzieć pracodawcy? Czy może mnie zwolnić? Do jakich zasiłków mam wtedy prawo?".

Dokument ''The Hidden World of Britain's Immigrants''

Kozdroń dzwonił wcześniej w imieniu znajomych do urzędów, tłumaczył dokumenty. Chce to robić oficjalnie, stara się o dofinansowanie z gminy. - Pierwszego dnia, gdy ogłosiłem otwarcie na Facebooku, pod biurem ustawiła się kolejka Polaków. Prosili o pomoc w załatwieniu zasiłku, dogadaniu się z właścicielem domu.

Kozdroń uważa, że Anglicy przestają patrzeć wrogo na Polaków: słuchają tej samej muzyki, kibicują tym samym klubom.

Anna - zerwała z Polską, nie poda nazwiska, bo nie chce być rozpoznana przez polskich krewnych - przyjechała kilka lat temu do pracy w domu opieki. Obecnie pracuje w agencji medycznej, pomaga osobom niepełnosprawnym. Zapisała się do Partii Pracy, chce startować w wyborach do rady miasta. Jest samotną matką z dwójką dzieci, angielskiego uczyła się po nocach, poszła na studia magisterskie.

- Któregoś dnia zapukał do moich drzwi angielski radny, długo rozmawialiśmy, namawiał, żebym startowała w wyborach w 2015 roku, reprezentowała Polaków z Mansfield.

Anna nie lubi Partii Konserwatywnej i premiera Davida Camerona, który ogłosił właśnie, że ogranicza politykę imigracyjną. - Wywodzą się z klasy arystokratycznej, nie wiedzą, co znaczy brak jedzenia na talerzu - Anna wzrusza ramionami.

- A jacy są pani znajomi, Polacy, w Mansfield?

- Coraz lepiej zasymilowani. Niechęć spada na Bułgarów i Rumunów, dla których Anglia musiała miesiąc temu otworzyć rynek pracy. Na Facebooku czytałam: "Narzekaliśmy na Polaków, to teraz mamy".

Bryan Lohan, radny z Mansfield, polubił Polaków. - Dopóki pracują, jest dobrze. Wkładają pieniądze w miasto, rozwijają je.

Dziwi się tylko, że Polacy nie uczestniczą w życiu politycznym, nie głosują.

"Pokaż majtki" 

Ewa, pięćdziesięciolatka, przyjechała z Gdańska. Uśmiechnięta, ruchliwa, z burzą rudych włosów. W Sports Direct wytrzymała rok. Spotykam ją w centrum handlowym w Derby, 40 kilometrów od Mansfield, kolejnym mieście, gdzie można spotkać pracowników magazynu.

Ewa do Anglii przyleciała dwa lata temu, by spłacić kredyt mieszkaniowy. W Polsce była salową, zarabiała 1100 zł. Myślała, że zna angielski, ale po przyjeździe nic nie rozumiała. Gdy chce załatwić coś w angielskim urzędzie przez telefon, prosi szwagierkę, by dzwoniła i przedstawiała się za nią.

Ewa nie lubiła w pracy:

"Przeszukania" - ustawiania się w kolejce, po pracy, przed grupą nadzorców. Raz miała koszulkę na ramiączkach, polska "niebieska" kazała ją zdjąć, by sprawdzić, jakiej marki, a potem rozpiąć spodnie i pokazać metkę od majtek, czy aby nie z magazynu. Pokazała, ale koszulki nie zdjęła. Obok stali mężczyźni. Żadnego parawanu.

Ewa bała się, gdy wprowadzili skanery.

"Palca" - systemu ewidencji pracowników. Zaczął działać po świętach 2012 roku. Kazano pracownikom przyłożyć opuszek palca wskazującego do skanera. Jeśli przy wejściu z czytnikiem odcisków bramka się nie otworzyła, to oznaczało, że właściciel palca już nie pracuje. Koleżance Ewy drzwi się nie otworzyły i do pracy nie weszła. Ewa drżała za każdym razem, gdy przykładała swój palec.

Idę z Ewą do dzielnicy emigrantów zwanej Bollywood. Widzę sklep z szyldem Nasza Biedronka, który łudząco przypomina logo polskiego dyskontu. Ale właścicielami są Pakistańczycy. Polacy tylko wykładają towar.

"Bez komentarza" 

Jadę autobusem do Shirebrook, gdzie stoi magazyn Sports Direct. Miasteczko wymarłe: sypiące się kamienice, zabite dyktą okna, połamane szyldy. Sklep Żabka z doklejoną niedbale kropką nad "z". Właściciel: Pakistańczyk. Inny sklep pod szyldem Polish Food Store, a po bokach dwa białe orły. Za ladą pakistańskie rodzeństwo.

- Gdzie jest magazyn? - pytam.

- Wyjdź z rynku, spójrz w górę.

Kończy się poranna zmiana, gdy patrzę na wzniesienie: gąszcz gigantycznych, połyskujących blachą hal. Prowadzi do nich asfaltowa droga, po której jak mrówki wspinają się ludzie w roboczych kamizelkach, trzymając zawiązane na supeł białe reklamówki.

Podchodzę do hal, mijam sklep z firmowymi ubraniami, sprzętem sportowym. Kilka godzin wcześniej napisałam do Sports Direct prośbę o spotkanie. Nie odpowiedzieli. Zadzwoniłam - rzecznik prasowy obiecał oddzwonić.

W recepcji wita mnie Angielka, niska, krótko obcięta, w swetrze.

- Niczego nie komentuję - mówi, choć nie zadałam jeszcze pytania. Nie chce się przedstawić. Na końcu mówi jednak, że jest menedżerką ds. zasobów ludzkich.

Dzwonię znów do rzecznika. Godzi się na rozmowę. Po pierwszym pytaniu dotyczącym pracowników - o zakazie picia, chodzenia do toalety - przerywa, prosi o maila.

W redakcji lokalnej gazety "Chad", która jako pierwsza podała informację o porodzie, wita mnie Andy Done-Jonson. Pisał o sprawie porodu w Sports Direct, szykuje kolejne artykuły. Pytam, czy firma z nim współpracuje. - Nie. Jestem dziennikarzem od 15 lat i po raz pierwszy coś takiego mnie spotyka.

Przyznaje też, że nie wie, która wersja z porodem jest prawdziwa. - Najpierw pisaliśmy, że dziecko zostało przez matkę porzucone - tak mówili informatorzy. Potem dominowało przekonanie, że kobieta chciała iść do domu, ale jej nie puścili.



Dziurawe skarpetki? Ściągać! 

Anita (nr 222XX) niebieską kamizelkę nosiła przez rok. Pracowała na "tunnelingu". To dział zwrotów. Towary, które tu trafiają, trzeba odłożyć z powrotem na półki. Jej "norma" liczyła się w skanach - 200 zeskanowanych i przygotowanych do odniesienia do magazynu rzeczy. Znała angielski, więc po dwóch tygodniach zawołał ją Paweł, menedżer. Jedyny Polak w Direct, który zaszedł tak wysoko. Bano się go.

- Zostaniesz team leaderem, włożysz niebieską kamizelkę. Dostaniesz 20 pensów na godzinę więcej - usłyszała.
"Niebiescy" nie muszą pracować fizycznie, tylko nadzorować zwykłych pracowników.

- Paweł ochrzaniał nas, "niebieskich", krzyczał. Nie chciałam tak rządzić moimi ludźmi. Kiedyś pomogłam komuś nieść ciężką skrzynkę i bark mi wyskoczył. Paweł powiedział pogardliwie: "Po co to robisz? Masz od tego ludzi". Zezwalałam na rozmowy w pracy, a Paweł podchodził, zwracał uwagę, że nie wolno. Był strażnikiem norm, tabelek, wyników.

Jedna z pracownic uderzyła się w głowę, mdlała, miała zaburzenia widzenia. Anita poszła do Pawła, poprosiła o wezwanie "emerdżensów". - Załatw to szybko i wracaj do pracy - powiedział. Pogotowie przyjechało po półgodzinie, ale nie mogło wjechać do magazynu, bo brama była zastawiona paczkami.

Życie Pawła zna tylko z plotek: zaczynał we Włoszech, w innym magazynie, potem przyjechał do Anglii, do Direct. Najpierw był zwykłym pracownikiem, potem "niebieskim", w końcu menedżerem. Ponoć za swoje podejście do ludzi został pobity przez polskich pracowników.

Anita nie lubiła przeszukiwać. Raz przyszedł do niej chłopak, mówiąc, że ma majtki z firmy, której towary są w magazynie, ale kupił za swoje. Poszli do ochrony, a ci kazali mu wybierać: oddaje albo tego dnia nie pracuje. Wrócił do domu. Anita widziała, że nawet dziurawe skarpetki ochrona kazała ściągać, jeśli były z metką z Direct. - Jest mi przykro, bo widziałam, jak sami "niebiescy" kradną: skarpetki, rękawiczki, bo nikt ich nie sprawdza.

- Kto zakazuje wnoszenia wody, chodzenia do toalet, rozmawiania? - pytam.

- Nikt nie mówi tego odgórnie. Mój angielski menedżer powiedział: zróbcie normę, to wszystko. Dał mi wolną rękę. To polscy "niebiescy" narzucili rygor. Jeden z moich kolegów, gdy dostał kamizelkę, zaczął ludzi gnoić. Zmienił się nie do poznania. Za 6,5 funta na godzinę?

Anita została zwolniona. Podejrzewa, że przez złe relacje z Pawłem. Na koniec wytknęli jej każde spóźnienie. Jest w czwartym miesiącu ciąży, pracuje w drukarni, wśród Anglików. - Nie pozwalają mi się przepracowywać, aż mi głupio. Traktują jak niepełnosprawną.

Anita: - To polscy "niebiescy" narzucili rygor. Jeden z moich kolegów, gdy dostał niebieską kamizelkę, zaczął ludzi gnoić

Dzwonię do Pawła, byłego szefa Anity. Przedstawiam się.

- Skąd ma pani mój numer?

- Od jednego z pracowników.

- Proszę o jego nazwisko.

- Nie podam.

- To nie będziemy rozmawiać.

"To dla mnie dramat" 

Laurence Platt pracuje w największej w Anglii organizacji związkowej Unite the Union. Bada warunki pracy w Sports Direct. Uważa, że pracownicy z Europy Wschodniej nie są informowani o swoich prawach, więc nie potrafią ich egzekwować. Przyznaje, że w Wielkiej Brytanii jest duża liczba pracodawców, którzy maltretują pracowników.

- Czy może pani skontaktować mnie z Eweliną? - pyta. - Mamy w związkach bardzo dobrych prawników, za darmo podejmą się jej sprawy.

Wracam do Mansfield. W sklepie Migotka pojawiła się wcześniej znajoma, która jeździła do pracy jednym busem z Eweliną. Zostawiła numer.

- Ale numeru do Eweliny nie podam. Powiem, że jej szukacie - słyszę w słuchawce.

Przeszukuję fora internetowe, znajduję nazwisko Eweliny. Ma profil na Facebooku. Piszę wiadomość.
Odpowiedź: "Proszę dać mi parę dni do namysłu, to dla mnie straszny dramat, który zaczął się miesiąc temu i z każdej strony czuję presję wywieraną na mnie w sprawie Directu".

Z profilu wynika, że pochodzi z okolic Małopolski, skończyła liceum, gustuje w muzyce dyskotekowej.

Piszę jej o prawniku z Unite the Union. Czekam na odpowiedź.

Platt wyjaśnia mi, że zgłaszali do sądu pracy przypadki nadużyć w różnych firmach, ale pracownicy wolą pójść na ugodę z pracodawcą, by uniknąć stresu związanego z sądem.

Właścicielem Sports Direct jest Mike Ashley, 54-letni korpulentny brunet z majątkiem 3,5 mld dol. Zajmuje 13. miejsce wśród miliarderów w Wielkiej Brytanii. Na świecie jest 384. Pierwszy sklep otworzył, mając 16 lat. Teraz ma ich ponad 500. Jest też właścicielem 28 marek, m.in. Donnay, Lonsdale, Kangol, Dunlop, Slazenger.

Ashley unika wywiadów, mediów społecznościowych. "Samotnik i indywidualista. Nawet jego pracownicy nie wiedzą, jak wygląda" - piszą o nim gazety. Opisują też dekoracje świąteczne, które zawiesza na swojej posiadłości pod Londynem. Przyjeżdżają je oglądać tłumy turystów.

Od siedmiu lat jest właścicielem klubu piłkarskiego Newcastle United. Kupił go za 140 mln funtów. Początkowo wzbudzał szacunek kibiców: oglądał mecze ze zwykłej trybuny, nosił klubową koszulkę, przesiadywał w pubach. Rozgniewał ich, gdy zwolnił ich ulubionego menedżera, a potem - chcąc zmienić nazwę stadionu na Sports Direct Arena.

Jako szef Ashley słynie z zatrudniania pracowników na kontrakty "zerogodzinne". W Sports Direct pracuje tak 20 tys. osób, czyli 90 proc. załogi. Według danych urzędu statystycznego stanowią jedną dziesiątą wszystkich Brytyjczyków pracujących na takich kontraktach. Tacy pracownicy nie wiedzą, ile godzin przepracują w danym tygodniu, nie mają prawa do urlopu czy chorobowego.

Latem ub. roku jego Direct został skrytykowany za politykę pracowniczą przez parlamentarzystów i związkowców. Domagali się spotkania z Ashleyem, ale firma nawet nie wchodziła z nimi w komentarze.

Na stronie internetowej koncernu czytam: "Nasi pracownicy są sercem naszego zakładu. Ciągle rozwijające się umiejętności i entuzjazm 24 tys. ludzi jest kluczem do naszego sukcesu".

Pytam Ewę z burzą rudych włosów, czy widziała kiedyś Ashleya. Nie. Ale pamięta poruszenie, gdy przyleciał swoim helikopterem. - Przy magazynie jest lądowisko. Wszyscy kierownicy biegli, jakby sekretarza partii witali.

A Anita? - Widziałam. Przylatywał albo przyjeżdżał limuzyną z kierowcą, takim wielkim, w czarnym garniturze.

Ewelina odpisała mi, że angielski adwokat odradził jej rozmowę.

Sports Direct odpisał, że nie odpowie na żadne moje pytanie.

No comments:

Post a Comment

Note: only a member of this blog may post a comment.