Dr Joanna Ostrowska

Dr Joanna Ostrowska - WOrski / Materiały prasowe
W latach 1950-1965 w RFN na podstawie nazistowskiego przepisu skazano 44231 homoseksualistów. To pokazuje, że paragraf istniał nie tylko na papierze. Był w powszechnym użyciu – mówi dr Joanna Ostrowska w rozmowie z Onetem.
"Mężczyźni z różowym trójkątem" – pod tym tytułem niemal pół wieku temu ukazało się pierwsze świadectwo prześladowań homoseksualistów przez nazistowski reżim. Dlaczego ta relacja powstała dopiero dwie dekady po zakończeniu wojny?

W latach 60. XX wieku w Austrii kontakty homoseksualne ciągle były uważane za przestępstwo. Groziła za nie kara więzienia. Przepis, który stanowił podstawę prawną tej penalizacji, kryminalizował także kobiety – i to była jedyna różnica pomiędzy nim a osławionym paragrafem 175 z niemieckiego kodeksu karnego. Prawo austriackie przestało karać homoseksualistów dopiero w 1971 roku.
Świadkowie, którzy próbowaliby opowiedzieć historię "mężczyzn z różowym trójkątem" pod własnymi nazwiskami, stawialiby na szali własne bezpieczeństwo i wolność.
Ta historia została opowiedziana pod pseudonimem: Heinz Heger. Kto się za nim skrył?
Co najmniej dwie osoby i to dlatego "Mężczyźni…" są relacją nietypową, bo hybrydową.
Pierwszą jest Josef Kohout – wiedeńczyk, który w 1940 r. za homoseksualizm trafił do obozów koncentracyjnych; najpierw do Sachsenhausen, a potem do Flossenbürga i Dachau. Większość tych wspomnień, poza drobnymi odstępstwami, to elementy jego biografii. Po wojnie nie myślał w ogóle o ich spisaniu. Aż do momentu, w którym pojawił się w jego życiu Johann Neumann.
Jak na siebie trafili?
Kohout po wojnie wrócił do Wiednia i mieszkał tam wraz ze swoim życiowym partnerem Wilhelmem Kröpflem. Neumann był "znajomym jego znajomego". On także był homoseksualistą, natomiast obóz koncentracyjny nie był jego doświadczeniem – i uznał spisanie i opublikowanie świadectwa Kohouta za coś w rodzaju swojej misji. Trudno stwierdzić, czy nakłonił Kohouta do tego pomysłu, powiedziałabym raczej: potrafił zadać mu właściwe pytania we właściwym momencie.
Spotykali się tygodniami i rozmawiali. Neumann wszystko to spisał, zabrał materiały i nigdy się już potem nie spotkali – dlatego relacja pozostała nieautoryzowana. Pojawiają się w niej odniesienia do czasów współczesnych, tj. końcówki lat 60. – to jest z kolei wyraźna ingerencja Neumanna. To on, szukając wydawcy – jego znalezienie zajęło mu kilka lat – wybrał pseudonim "Heinz Heger". Chciał chronić i siebie, i Kohouta.
Cofnijmy się o mniej więcej sto lat od tamtego momentu, aby wyjaśnić czytelnikom, czym był paragraf 175.
Przepis penalizujący stosunki homoseksualne pojawił się w ustawodawstwie niemieckim wraz ze zjednoczeniem Niemiec i wprowadzeniem kodeksu karnego Bismarcka. Za uprawianie "sprzecznego z naturą nierządu" – i do jednego worka wrzucano tu zarówno stosunki homoseksualne, jak i zoofilię – groziło więzienie i utrata praw obywatelskich. Zaznaczmy, że to prawo było wymierzone wyłącznie w mężczyzn.

Brzmi to z dzisiejszej perspektywy niemal barbarzyńsko. II Rzesza była pod tym względem wyjątkowa?
Różnie to w Europie wyglądało. W bardzo liberalnej Francji o żadnych karach nie było mowy, za to o prawodawstwie angielskim sporo nam mówi np. historia Oscara Wilde’a czy innych artystów oskarżonych i skazanych za homoseksualizm. W polskim kodeksie karnym Makarewicza z początku lat 30. penalizacji nie było, była jednak karana męska prostytucja. Ogólnie mówiąc: paragraf 175 nie był niczym wyjątkowym w prawodawstwie europejskim tamtej epoki.
Czy w czasach Republiki Weimarskiej paragraf 175 nie pozostawał prawem martwym? Pytam o to w kontekście np. międzywojennej reputacji Berlina.
Rzeczywiście w latach 20. Berlin stał się czymś w rodzaju mekki dla osób nieheteronormatywnych. W Berlinie działała cała sieć klubów nocnych – na czele ze słynnym "Eldorado", w którym pojawiała się m.in. Marlena Dietrich – a do tego istniało wiele mniejszych miejsc spotkań, ukrytych tylko pozornie. Życie wymykało się prawu również dlatego, że ściganie "nierządu" jako czynu zabronionego wymagało dowodu – a przecież kobieta przebierająca się za mężczyznę, mężczyzna przebierający się za kobietę czy nawet dwaj mężczyźni całujący się ze sobą to jeszcze nie był dowód.

Swoboda była też odczuwalna w nauce, czego dowodem była działalność Magnusa Hirschfelda. Był on jednym z prekursorów badań nad tożsamością seksualną czy zmianą płci. Założył dwie instytucje – Instytut Badań Seksuologicznych i Komitet Naukowo-Humanitarny – które domagały się m.in. zniesienia paragrafu 175. Naziści po dojściu do władzy zabrali się za Hirschfelda bardzo szybko – już w 1933 r. spalono jego bibliotekę. On sam był wtedy za granicą. Nigdy już do Niemiec nie wrócił, zmarł w Nicei w 1935 r.
Czy od razu po dojściu Hitlera do władzy homoseksualiści zaczęli odczuwać "zmianę klimatu"?
Zaczął się wtedy "czas maskowania" – jak to określiła niemiecka socjolożka Claudia Schoppmann. Pierwszym objawem zmian było zamykanie klubów nocnych. Organizowano więc w środowisku np. domowe potańcówki: tańczono ze sobą w parach jednopłciowych, a jedna osoba stała na czatach. Kiedy działo się coś niepokojącego – wścibski sąsiad, wizyta policji – pary się rozdzielały i szybko łączyły na nowo w układzie mężczyzna plus kobieta, który nie był podejrzany.

Czasem dla bezpieczeństwa pozorowano małżeństwo – np. miedzy homoseksualistą a lesbijką. Te same zjawiska występowały w Austrii po Anschlussie.
Pamiętajmy jeszcze o przypadku Ernsta Röhma [dowódca SA, pierwszych hitlerowskich oddziałów szturmowych – przyp. MZ]. Przez jakiś czas można było odnieść wrażenie, że jeśli ktoś tak wysoko postawiony jak Röhm, właściwie prawa ręka Hitlera, nie kryje się ze swoim homoseksualizmem, to generalnie homoseksualistom pod rządami nazistów nic wielkiego nie grozi.
W czerwcu 1934 roku dochodzi do nocy długich noży, Röhm zostaje zamordowany – i to złudzenie pryska. Rok później paragraf 175 zostaje zaostrzony.
Do jakiego stopnia?
Niczego już nie trzeba udowadniać. Wystarczy podejrzenie homoseksualizmu albo anonimowy donos. Liczba spraw karnych rośnie skokowo: z kilkuset robi się w 1936 roku kilka tysięcy, a w 1940 – kilkadziesiąt tysięcy. Geje i lesbijki niemal dosłownie schodzą do podziemia, towarzyszy temu nieustanny lęk przed denuncjacją.
Zwiększona opresyjność samego prawa to jedno, ale największym zagrożeniem stają się nowe narzędzia stworzone przez nazistów. Jednym z nich jest instytucja aresztu zapobiegawczego – każdego obywatela można przetrzymywać dowolnie długo, bez decyzji sądu i poza jego kontrolą. W taki sposób np. Kohout, po odbyciu półrocznego wyroku, pozostaje za kratami, a potem trafia do obozu koncentracyjnego – tak jak tysiące innych homoseksualistów pod władzą hitlerowską.
W obozach są oznaczani różowymi trójkątami. Jak to określa ich położenie wobec innych grup więźniów?
Ze świadectwa Hegera można wysnuć wniosek, że byli niemal na samym dole obozowej "drabiny". W przypadku KL Sachsenhausen i KL Flossenbürg dokładnie tak było – Heger zwraca uwagę, że najniższy status w obozie mieli homoseksualiści i Żydzi. Przestrzegałabym jednak przed takim rozumowaniem, bo ono automatycznie uruchamia mechanizm hierarchizacji cierpienia ofiar.
Proszę mi to wyjaśnić.
W całej dyskusji o tzw. zapomnianych ofiarach nazizmu – homoseksualistach, osobach niepełnosprawnych fizycznie, chorych psychicznie, tzw. aspołecznych, Świadkach Jehowy czy Romach – chodzi nie o to, żeby hierarchizować tragiczne doświadczenia różnych grup, ale żeby je przypominać, odzierać z tabu. Nie ma sensu się zastanawiać nad tym, kto bardziej cierpiał i czyje cierpienie było ważniejsze.
Zapytam inaczej: w jakim stopniu różowy trójkąt na pasiaku determinował szanse przeżycia więźnia?
Nie ma prostej odpowiedzi. Żaden kolor trójkąta nie determinował szans na przeżycie – wiele zależało nie od kategorii więźnia, ale od tego, gdzie i kiedy trafił za druty. We wspomnieniach Kohouta pojawia się głód, potworne warunki sanitarne, mordercza praca i tortury. Musimy przy tym pamiętać, że Kohout trafił do obozu koncentracyjnego, a więc nastawionego na eksterminację pośrednią – i to jest jego doświadczenie.
Inne szanse miał osadzony w KL Dachau w 1933 roku, a inne – więzień obozu Mittelbau-Dora pod koniec wojny. Inaczej wyglądała sytuacja "różowych trójkątów" w KL Auschwitz I, gdzie śmiertelność wynosiła 70 proc., a inaczej w obozie Gross-Rosen, gdzie zamordowano ponad połowę osadzonych na mocy paragrafu 175.
Homoseksualiści szukali ochrony. Heger bez ogródek opisuje ten układ: ochrona ze strony kapo w zamian za uległość seksualną.
Po pierwsze: nie tylko homoseksualiści szukali ochrony. O tym pisze także Heger, wspominając transporty polskich więźniów do KL Flossenbürg.
Po drugie: ta historia przypomina nam o tzw. piplach – każdy kapo czy blokowy w obozie miał swojego "służącego". Ten czyścił mu buty, przynosił jedzenie, ale też zdarzało się, że był jego zabawką seksualną. Sporo wiemy o istnieniu takiego zjawiska z literatury obozowej, ale ono praktycznie nie istnieje ani w dokumentach, ani w świadectwach tych ludzi, którzy sami w takiej wstydliwej relacji uczestniczyli. Dodajmy – jako ofiara, bo przecież mówimy tu o szukaniu sposobu ocalenia życia w obozie.
Paragraf 175 w nazistowskim wydaniu obowiązywał w RFN, NRD i Austrii przez lata po zakończeniu wojny – i nie wiem, czy nie to w zestawieniu z relacją Hegera wydaje mi się najbardziej szokujące.
Tuż po wojnie nie zaistniał żaden impuls do zmiany tego prawa. W zachodnich strefach okupacyjnych na pewno nie mógł on wypłynąć z administracji czy sądownictwa, bo m.in. z powodu dość wybiórczej denazyfikacji w sferach sądowniczych często pozostali tam ludzie w różny sposób uwikłani w reżim hitlerowski.
Paragraf pozostał, ale w poszczególnych strefach okupacyjnych traktowano go inaczej: w strefie radzieckiej raczej na jego podstawie nie ścigano, co może się wydawać pewną ironią. Za to np. w amerykańskiej zdarzały się przypadki, że odnajdywano dokumenty wskazujące, że ktoś skazany za homoseksualizm nie odbył albo nie dokończył wyroku. I trafiał do więzienia – zgodnie z prawem.
Znacznie smutniejsza niż takie epizody wydaje mi się jednak reakcja społeczna. Homoseksualistów po prostu powszechnie nie uznawano za ofiary – uważano, że znajdują się w podobnej sytuacji jak więźniowie kryminalni czy aspołeczni, czyli: że kara w ich przypadku była sprawiedliwa. Znamy historie, że homoseksualista z obozowym epizodem najpierw był traktowany przez państwo jako ofiara reżimu nazistowskiego – co mogło oznaczać np. państwowe odszkodowanie czy rentę – a potem ktoś go denuncjował jako "mężczyznę z różowym trójkątem". Taki człowiek nie tylko tracił prawo do państwowego wsparcia, ale stawał się podejrzanym o przestępstwo.
Nie było żadnych struktur ani organizacji, które by walczyły o rehabilitację homoseksualistów. To się zaczęło dziać dopiero w latach 70. – m.in. za sprawą świadectwa Hegera.
Chciałbym zapytać o jego znaczenie. Napisała Pani, że bez wpływu Hegera inni homoseksualiści-ofiary nazizmu nigdy nie zabraliby głosu.
To świadectwo przełamało ciszę – na różnych płaszczyznach. W latach 70. grupa socjologów z Bremy zaczęła zbierać relacje prześladowanych homoseksualistów, swoje wywiady przygotowywała też wspomniana Claudia Schoppmann. To był wstęp do poważnych badań naukowych nad tematem.
Pod koniec tamtej dekady pojawia się też na West Endzie i Broadwayu sztuka Martina Shermana "Bent", opisująca losy "mężczyzn z różowym trójkątem". Grali w niej Ian McKellen czy Richard Gere, a w późniejszej filmowej adaptacji: Clive Owen czy Mick Jagger. Także w kulturze homoseksualiści zaczęli być postrzegani jako osobna, istotna grupa ofiar nazizmu.
Dzisiaj kanclerz Niemiec przy okazji rocznic związanych z nazizmem, wojną i Holocaustem wspomina o wszystkich grupach zapomnianych ofiar nazizmu, by uczcić ich pamięć. Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie ma osobną wystawę dotyczącą "różowych trójkątów" i szerzej: prześladowań osób nieheteronormatywnych przez nazistów.
Sporo się od lat 70. zmieniło i nie mam wątpliwości, że w jakiejś mierze przyczyniło się do tego świadectwo Hegera. W Polsce jest to pierwsza publikacja tego typu – co bardzo dużo mówi o tym, jak hermetyczna i homogeniczna jest polska pamięć o II wojnie światowej. Zobaczymy, co się tutaj zmieni, szczególnie w sytuacji zaostrzenia kursu prawicowej polityki historycznej.
Wiemy, że podczas rządów Hitlera do obozów trafiło w przybliżeniu 10-15 tys. homoseksualistów. O jakiej liczbie osób skazanych z tego samego paragrafu mówimy w odniesieniu do okresu powojennego?
Oprócz 10-15 tys. więźniów obozów trzeba pamiętać również o tych skazanych, którzy odbywali kary w innych jednostkach penitencjarnych. Jeśli zaś chodzi o powojnie, wiemy np. – i to są twarde dane – że pomiędzy 1950 a 1965 rokiem w RFN na podstawie paragrafu 175 skazano dokładnie 44231 osób. Sama ta liczba pokazuje, że paragraf istniał nie tylko na papierze. Był w powszechnym użyciu.
W tym kontekście wydaje się dość zrozumiałe, że ruchy LGBT, począwszy od lat 70. walczyły o rehabilitację homoseksualistów represjonowanych nie tylko podczas rządów hitlerowców, ale również w okresie powojennym. To się udało tak naprawdę dopiero w maju tego roku.
Któryś z "mężczyzn z różowym trójkątem" tego doczekał?
Mało prawdopodobne.
Z perspektywy kilkudziesięciu lat widać, jak niewiele mogliśmy się o całym zjawisku dowiedzieć. Świadectw mamy ledwie kilkanaście – przede wszystkim dlatego, że większość homoseksualistów i lesbijek nigdy nie odważyła się "wyjść z szafy" i opowiedzieć swojej historii po wojnie. Ostatni spośród tych, o którym wiedzieliśmy – Rudolf Brazda – zmarł w 2011 roku.

komentarz ~qwertyx :