Monday, 24 October 2016

zimna brytania


Who wants the english in europe anyway. To okladka dzisiejszego Charlie Hebdo! 

Spod reki szkockiego rzadu padl projekt o drugim referendum w sprawie odlaczenia sie od Wielkiej Brytfanny. Pierwsze glosowanie padlo w 2014 roku. Nastepne. No wlasnie. Co mowi glowa. Oczywiscie, ze referendum nie przejdzie. Za,  mowi serce. Przeciez Szkoci byli przeciwko Britexowi. Wyszlo sie jako wspolnota a chce sie wrocic jako dwa panstewka. osobno. Gdzie stanowisko Walonii, Katalonii? Oni tez chca byc osobno. Gdzie handel ropa? Pojdzie do Rosji? Nie, raczej Rosja przyjdzie tu! 

Wielkie banki uciekaja z Wysp. Observer donosi. Obawy to relacje gospodarcze kraju z UE. Niepokoj zwiazany z brakiem planow dotyczacych zasad obrotu handlowego Wielkiej Brytfanny z Europa i swiadczenia uslug finansowych po wyjsciu kraju z UE. 
Ustawienie barier dla handlu i uslug finansowych sprawi, ze wszyscy gorzej na tym wyjdziemy. Alarmuja specjalisci.
Mysle, ze Bank of India i Bank of China sie ostaja. Czy NBP w Londku sie ostanie? Tego nie wie nikt!
A teraz macie, czarno na bialym co sie dzieje w Wakefield. Sennym przedmiesciu Leeds. Moze nie sennym, bo i ciocia tam darla ryja pomiedzy szeregowcami zagluszana przez patologie brytyjska.



Cold Britannia


Z perspektywy europejskiej Wielka Brytania wydawała się zawsze ojczyzną nieco specyficznych, ale pragmatycznych i otwartych ludzi. W tej chwili wielu Brytyjczyków nie rozumie już własnego kraju. Reportaż z podróży na obce wyspy.
Wygląda na to, że Europa przygotowała sobie historię o Wielkiej Brytanii, z której wynika, że Brytyjczycy się wygłupiają. Wciąż powtarza się, że rozsądny dotychczas naród w napadzie irracjonalności postanowił posłuchać populistycznych klaunów i odwrócić się plecami od Unii Europejskiej. Teraz można jedynie starać się zapobiec temu, by wirus ów nie przeskoczył przez kanał La Manche i nie zaraził całego kontynentu.
Najpierw, po finansowym krachu 2008 roku, wpadł on w najgłębszy kryzys gospodarczy od dziesiątków lat, potem, podczas szkockiego referendum przed dwoma laty, omal nie doszło do rozpadu. Parlament przez długi czas nie chciał wyrazić zgody na interwencję w Syrii, również podczas konfliktu ukraińskiego Wielka Brytania pozostała bierna.  Rząd wysyłał wprawdzie pieniądze syryjskim uchodźcom, ale jednocześnie umacniał brytyjskie granice. Wyglądało na to, że dawna światowa potęga wycofała się ze świata. Potem przyszedł Brexit.Z perspektywy europejskiej Królestwo Wielkiej Brytanii przez długi czas uważane było za dość specyficznego, ale pragmatycznego i otwartego sąsiada, którego interesuje raczej wolny rynek niż polityczne wizje. Za handlowy naród, który dzięki swojej kolonialnej przeszłości zna świat i eksportując swoje gwiazdy, od Beatlesów po Adele, kształtuje współczesną popkulturę. Cool Britannia. W ostatnich latach spojrzenie na ten kraj stało się jednak bardziej nieufne i sceptyczne.
Jeszcze przed referendum wybrałem się na Wyspy, by lepiej zrozumieć ten kraj i napisać książkę. Spędziłem pół roku w Brexit Country. Brytyjczycy stali się dla nas obcy, tym ważniejsze były więc pytania, co kieruje tym narodem, czy może dojść do katastrofy i co z tego wyniknie.
Po spotkaniach z właścicielami lombardów w Blackpool i bezrobotnymi górnikami w Wakefield prosta odpowiedź brzmi: wielu Brytyjczyków porusza to samo, co mieszkańców kontynentu, którzy są rozczarowani Europą, rozgniewani na elity, wściekli na polityków obiecujących dobrobyt, a potem obcinających emerytury i pomoc socjalną. Populistów spotkać można nie tylko na Wyspach Brytyjskich, tu jedynie są niestety lepiej zorganizowani.

Cztery miliony rozczarowanych

Skomplikowana odpowiedź jest taka, że w brytyjskim społeczeństwie tworzą się rozłamy, które są większe i bardziej radykalne niż gdziekolwiek indziej. W żadnym innym kraju Unii Europejskiej przepaść między bogatymi a biednymi nie jest tak wielka, jak tutaj, nigdzie nie ma tak wielu miliarderów i przegranych, żyjących tak blisko obok siebie. PKB w przeliczeniu na jednego mieszkańca Londynu wynosi 186 procent  średniej unijnej, a mimo to niektóre osiedla w tym mieście zaliczają się do najbiedniejszych w całym kraju. W regionach Walii żyją ludzie, którzy zarabiają mniej niż mieszkańcy Sycylii. Wiele społeczeństw jest podzielonych, Wielka Brytania nie była tu nigdy wyjątkiem. W tej chwili jednak owa przepaść wydaje się niemożliwa do przezwyciężenia. Do tego dochodzi jeszcze fakt, że podczas kryzysu finansowego ucierpiała pewność siebie tego kraju, który określał się przez swój kwitnący handel, siłę ekonomiczną, wewnętrzną różnorodność i światowe wpływy.
Wielu Brytyjczyków nie czuje się już reprezentowanych przez parlament w Westminsterze i stają się cyniczni wobec londyńskich elit ze świata polityki, mediów i banków. W zeszłym roku cztery miliony wyborców zagłosowało na prawicowo-populistyczny UKIP, który ze względu na proporcjonalny system wyborczy, niekorzystny dla małych partii, zdobył tylko jeden mandat. Można uznać owe rozwiązanie za praktyczne, ale cztery miliony rozczarowanych to nie jest dobra reklama demokracji. Wielkie partie odczuły wstrząs.
Labourzyści i konserwatyści zajmowali zawsze pozycje wzdłuż linii podziałów społecznych – ci pierwsi byli partią robotników, drudzy ugrupowaniem przedsiębiorców. Referendum europejskie pokazało, że ta logika już nie obowiązuje. Partia Pracy rozpadła się na lewicowo-liberalną miejską klasę średnią, która głosowała przeciwko Brexitowi, i zmarginalizowaną klasę robotniczą, opowiadająca się za wyjściem z Unii Europejskiej. Torysi z kolei podzielili się na narodowo-patriotycznych przeciwników UE i przedsiębiorczych globalistów.
Społeczeństwo stało się bardziej złożone, ale system polityczny tego nie odzwierciedla. Klasa robotnicza, taka, jaka pojawia się w powieściach Karola Dickensa czy esejach  George’a Orwella, dawno zniknęła. Socjolodzy dzielą ją na "zamożnych robotników", "techniczną klasę średnią" i "pnących się w górę pracowników sektora usług". Huty stali, kopalnie i stocznie, które milionom rodzin zapewniały chleb i poczucie tożsamości, już nie istnieją. Więzi, jakie spajały "working class", są dziś słabsze.

Pozostawieni na lodzie

Anglia jeszcze całkiem niedawno była dudniącym i skrzypiącym warsztatem Europy. Węgiel odgrywał ważną rolę w tworzeniu się imperium i społeczeństwa przemysłowego. W latach osiemdziesiątych stał się on materiałem wybuchowym w konflikcie między górnikami a rządem Margaret Thatcher. Strajki, trwające miesiącami protesty, walka robotników z państwem – wszystko to głęboko wryło się w zbiorową świadomość.
Węgiel łączył i dzielił ten kraj. Kiedy górnictwo pomału zamierało, pojawił się ból fantomowy, odczuwalny do dziś. Krótko przed ubiegłorocznymi świętami Bożego Narodzenia zamknięto ostatnią kopalnię głębinową niedaleko Leeds. Pewien stary górnik, który 47 lat przepracował pod ziemią, opowiadał mi, że bardzo smuci go, iż tak wielu kolegów straciło pracę. Jeszcze bardziej jednak martwi go to, że ziemia kryje w sobie jeszcze tak wiele węgla, a jemu nie pozwolono dokończyć tej pracy.
Biała klasa robotnicza czuje się pozostawiona na lodzie. Starzy nie potrafią odnaleźć się w zglobalizowanej, wielokulturowej Brytanii, młodzi czują się oszukani co do własnej przyszłości. Po ciemnej stronie "sharing economy" powstają nowe formy wyzysku, umowy czasowe, marne posady kierowcy czy posłańca. "Dzisiaj praca nie daje już tego, co dawniej: poczucia tożsamości i wspólnoty oraz szacunku dla samego siebie" – stwierdza londyński pisarz John Lanchester.
Dominującym nastrojem od czasu kryzysu finansowego jest zdumienie, konsternacja, utrata orientacji. Zdaniem, jakie słyszałem najczęściej na Wyspach, było: "Coś poszło nie tak". Motto zwolenników Brexitu: "Take Back Control", odzyskać kontrolę,  było równie zręczne, co zakłamane.
Podczas swojej podróży zobaczyłem naród, który jest głodny wolności i niepewny, gdzie ją znaleźć. Wielka Brytania od dziesiątków lat mierzy się z przeszłością, zdanie wypowiedziane w 1962 roku przez byłego sekretarza stanu USA Deana Achesona: "Anglia straciła imperium i nie znalazła dla siebie nowej roli", jest aktualne do dzisiaj.

Bogaci rządzą

W kampanii przed referendum europejskim tragedia tak bardzo ocierała się o farsę, jak jest to możliwe jedynie w kraju Szekspira. Najbardziej osobliwą częścią owej inscenizacji było jednak to, jak bardzo jest ona przejrzysta. Rzadko kiedy wcześniej tak wielu ludzi mówiło tyle kłamstw, rzadko nieprawda pojawiała się tak jawnie. Tak, jakby to wszystko było ironią, mruganiem okiem, pozbawiona konkurencji grą wychowanków Eton.Starzy etończycy rządzą połową królestwa, kancelariami, bankami, ministerstwami, a ten, kto zastanawia się, dlaczego establishment postępuje tak egocentrycznie, wręcz bezwzględnie, nie może pominąć roli tego college’u w cieniu zamku Windsor. Premier Theresa May, córka pastora z południowoangielskiej prowincji, dystansuje się wprawdzie wobec owych uprzywilejowanych, nie oznacza to jednak, że ich wpływy maleją. Absolwentem Eton jest na przykład Boris Johnson, obecny minister spraw zagranicznych.
Brytyjską elitę od wiodących klas innych krajów odróżnia to, że ogólnie rzecz biorąc, ma zwykle spokój. Inaczej niż w Niemczech czy Francji, od stuleci nie było tu gwałtownego przewrotu, który wypędziłby klasę panującą z jej domów. Na Wyspach Brytyjskich cała elita do dziś rekrutuje się z niewielkiej liczby instytucji, takich jak Eton i uniwersytety w Oksfordzie i Cambridge.
Chociaż absolwenci szkół prywatnych stanowią jedynie siedem procent społeczeństwa, prawie jedna trzecia posłów do parlamentu, trzy czwarte kadry kierowniczej w wojsku i wymiarze sprawiedliwości, a także  ponad połowa wiodących dziennikarzy w tym kraju kształciła się w prywatnych placówkach. Ci, którzy nie należą do tego klubu, muszą się mozolnie przebijać. Wielu Brytyjczyków utwierdza to w poczuciu, że żyją w systemie ekonomicznym, a nie politycznym. Ten, kto wychował się w południowej Walii czy północno-zachodniej Anglii, postrzega Wielką Brytanię jako szarą, hiperkapitalistyczną oligarchię, w której karierę robią ludzie mający dużo pieniędzy lub znane nazwisko. Cold Britannia.
Demokracja funkcjonuje lepiej, gdy gospodarka się rozwija. Dlatego torysi próbują stać się nową partią robotniczą, która zaoferuje schronienie ludziom wykluczonym. Theresa May rozpoznała tę szansę. Partia Pracy pod rządami starego socjalisty Jeremy‘ego Corbyna leży w gruzach. May nie chce ryzykować pozycji konserwatystów jako jedynego zdolnego do rządzenia ugrupowania, zrażając do siebie ideologów Brexitu we własnych szeregach.

Zupełnie inny kraj

Jest drugą po Margaret Thatcher kobietą na Downing Street. Z poprzedniczką łączy ją wysoka dyscyplina pracy, granicząca wręcz z eksploatowaniem samej siebie. Więcej podobieństw między nimi nie ma. Na zjeździe Partii Konserwatywnej May chwaliła państwo, które musi stworzyć to, czego nie mogą dać ludziom pojedyncze osoby i rynki, mówiła o prawach pracowniczych i zapowiedziała  twardą politykę wobec firm i koncernów, które unikają płacenia podatków.
Dla wielu jej kolegów partyjnych, którzy chętnie zredukowaliby rolę państwa do funkcji obronnej i usuwania śmieci, taka interwencjonistyczna retoryka jest bezczelnością. May reprezentuje twardą linię wobec Unii Europejskiej i uchodźców. To ona będzie prawdopodobnie negocjować brytyjsko-europejskie porozumienie o wolnym handlu. Potrwa to całe lata, być może dekadę, a po tym Wielka Brytanie będzie już zupełnie innym krajem.

chinskie kasztanki




Saddam Husain mial na Manhattanie tajna sale tortur. Takie rewelacje podaje New York Post. Gdy skatowano wieznia, czesci jego ciala posylano poczta dyplomatyczna. Piwnica wraz z aneksem kuchennym sluzyla Mukhabaratowi (tajna Policja) za kaznie. Wszystko to dzialo sie w opodal Central Parku. W wynajmowanej kamienicy, wieziono Irakijczykow, ktorzy szukali schronienia w USA. Chciano ich zmusic do powrotu. Tortury, wbijanie gwozdzi pod paznokcie, bicie, duszenie. Gdy Saddam Husain upadl, FBI przeprowadzili nalot na tajne wiezienie. Od 1979 roku nikt nic nie wiedzial? Placowka dyplomatyczna ma wlascicieli? Oni tez nie wiedzieli. Panstwo nie wiedzialo. Sluzby tez. No sekrecik taki!
Taki sekret rozmawaiajac z obywatelami Chin. na pytanie kiedy bedzie demokracja odpowiadaja. A kiedy u was bedzie demokracja? Takie pytanie na pytanie.
Panstwo Srodka zalewa swiat. Owszem panstwo dwoch skrajnosci. Dobra ale czy wolnosc tam ma wymiar cybernetyki?
Xianliang to zastępca dyrektora Administracji Cyberprzestrzeni – urzędu, który zarządza internetem Państwa Środka. „Polityka otwartości” oraz „chińskie przepisy”, na które powołuje się dyrektor, to nic innego jak ścisły aparat cenzury, uniemożliwiający internautom poszukiwanie i publikowanie materiałów, krytycznych wobec Partii Komunistycznej. Dzięki połączeniu algorytmów oraz bezpośredniej inwigilacji, firmy internetowe – działające w Państwie Środka – współpracują z rządem na wielu płaszczyznach. Cenzorują konkretne słowa kluczowe, ograniczają i moderują dyskusje na forach, sprawdzają treść publikowanych materiałów, ale też udostępniają – na życzenie władz – prywatne dane użytkowników. Jakby tego było mało kraj jest oddzielony od reszty świata niewidocznym dla oka, ale bardziej uciążliwym Wielkim Chińskim Firewallem. Nic, na co nie wyrażą zgody urzędnicy z Administracji Cyberprzestrzeni, nie przeniknie do szukających informacji internautów.
Facebook został zablokowany w Chinach w 2009 roku, Google rok później. Obie firmy nie zgodziły się na łamanie własnych standardów i oddanie danych użytkowników przedstawicielom władz na talerzu. Na nic się też nie zdało straszenie przez zagraniczne koncerny, że ich wyjście zuboży życie lokalnych internautów. Chińczycy mają QQ, WeChat, Weibo czy Baidu i doskonale się obywają bez zachodnich mediów społecznościowych.
Jednak czasy się zmieniają, jak śpiewa tegoroczny noblista. Rynek chiński – co oczywiste – jest wielki, a liczeni w miliardach użytkownicy najpopularniejszych aplikacji działają na wyobraźnię prezesów międzynarodowych koncernów.
Zaczyna się od drobnych kroków. Facebook otworzył biuro w Pekinie, które Mark Zuckerberg odwiedził osobiście, roztaczając czar, mający złamać serca chińskim cenzorom. Z kolei pogłoski na temat Google’a sugerują, że planuje uruchomienie sklepu z aplikacjami. Jednak – jak wynika z cytowanej powyżej wypowiedzi zastępcy dyrektora – ich działanie musiałoby uwzględniać cenzurowanie treści oraz udostępnianie danych na temat osób uznanych za zagrożenie. Co przeważy? Stanie przy własnych pryncypiach czy przymknięcie oka na niewielkie niedogodności w zamian za dostęp do miliarda potencjalnych klientów?
Być może jakąś podpowiedzią – dla tych, którzy sądzą, że powyższe pytanie jest dylematem – będzie postawa Apple’a. Korporacja z Cupertino w kwietniu tego roku zamknęła dla chińskich konsumentów usługi iBook oraz iTunes. Tim Cook wie, że władzom z Pekinu nie podoba się uzależnienie od zagranicznych technologii i nie cieszy ich – w odróżnieniu od akcjonariuszy Apple’a – rosnąca sprzedaż iPhone’ów.
Jednak prezes Nadgryzionego Jabłka wie jak się wkupić w łaski Partii, a jednocześnie poprawić przychody z trzeciego największego rynku. Tydzień temu ogłoszono, że firma otworzy w przyszłym roku centrum badań i rozwoju w mieście Shenzhen, określanym jako Chińska Dolina Krzemowa. Na miejscu znajdują się fabryki i biura projektowe największych chińskich producentów (Huawei) czy firm internetowych (Tencent). Lokalne pogłoski mówią, że Apple wyłoży prawdopodobnie około 45 milionów dolarów i zatrudni około 500 inżynierów dla swojego drugiego już – oprócz zlokalizowanego w Pekinie – działu B&R w Państwie Środka.
Tak więc można się krygować – jak Facebook i Google, a można też odważnie wejść na rynek, sypnąć inwestycjami i zapewnić sobie przychylność czynnika politycznego. Wprawdzie konsumenci będą nieco inwigilowani, ale wyniki sprzedaży uciszą głos sumienia. A, że po jakimś czasie z pudełek produktów z jabłuszkiem zniknie niepokojąca dwoistość: zaprojektowane w Kalifornii, wyprodukowane w Chinach? Trudno, czasami trzeba ciąć koszty.

przez sen to gorzkie wyznanie


Natalia Przybysz wydala bardzo osobista piosenke. Nie bylo by tu przyczyny do tego, ze to cholernie trudna melodia. Jeszcze bardziej gorzkie slowa. Nie mowiac o uczuciach towarzyszacych utworowi Przez sen.
Natalia Przybysz okazala sie jedyna, ktora szczerze mowi jak jest. Podzielila sie ze swiatem swoja tajemnica. Przybysz poddala sie zabiegowi aborcji.
Nie ona jedna i nie ostatnia. To nie grypa. Przelezysz i wyjdzie. To nie katarek. Posmarkasz. Nazresz sie czochu, zapijesz cieplym piwem. Nawachasz sie olejkow i w pizdu przejdzie. Przybysz jako jedyna z jajami opowiedziala swoja historie. Usunela zarodek i zyje. Mogla zrobic to w swoim szpitalu w Polsce. Nie musiala sie pierd. przez cala Polske az na Slowacje, by tam dokonac zabiegu. Poczula ulge. A co miala czuc. Nie stac ja na dziecko. Nie jest gotowa. Ani jej partner. Watpie, zeby Natalia pieprzyla sie po katach jak kotka w rui. Po prostu zdarzylo sie i tyle. Wpadla jak miliony innych kobiet. Dziecka nie chciala. I na chuj tu drzec szaty. Gdy podjela decyzje o usunieciu ciazy, najpierw trafila do lekarza w Polsce. Doktor powiedzial, ze nie dokona aborcji, ale polecil tabletki na wrzody, ktore prawdopodobnie doprowadza do poronienia. lekarstwo nie przynioslo skutku.
 Sam se kurwa lekarzu wez srodki na wrzody, jak masz takie posrane pomysly!


Jak wygląda zabieg? Jak czuje się dziewczyna w takiej klinice?
"Jest czysto, miło, ciepło. (...) Kładzie się do łóżka. Przychodzi anestezjolog, ona podaje rękę, zasypia. Po pięciu minutach budzi się na sali, pod kołdrą, jej chłopak jest koło niej. Wszystko trwało pięć minut. Pięć minut. I nagle przychodzi taki wielki oddech. Największy wydech świata.
Czuje ulgę?
No, ta dziewczyna... To znaczy ja. Czuję wielką ulgę. Nagle cieszysz się wszystkim w swoim życiu, tym, co masz. (...) Pięć minut - i masz z powrotem swoje życie" – opowiada Przybysz.
Dlaczego piosenkarka zdecydowała się na tak intymne wyznanie?
"Nie chcę się z tego tłumaczyć, ale chcę o tym opowiedzieć, bo nikt o tym nie mówi. I ta samotność jest straszna. Czułam się, jakbym była jedyną kobietą w Polsce, która kiedykolwiek to zrobiła" – powiedziała Przybysz na łamach "Wysokich Obcasów".
Wokalistka nie wyklucza, że kiedyś będzie miała więcej dzieci. Jednak na razie nie jest na to gotowa.

Friday, 21 October 2016

podatek od skarb(U)


Dwaj nadmozgi europejskie w osobach, Jaroslawa Kaczynskiego i Wiktora Orbana obraduja nad kontrrewolucja. Do tego debatuja nad patriotyzmem gospodarczym. Kapital to tak naprawde nie wiadomo do kogo nalezy. To zagramaniczne banki zaczely udzielac kredytow i psuc obywateli. 
Wegrzy i Polacy tak sie rozpasali tymi nowymi domami, mieszkaniami, samochodami i ziemia, ze trzeba jeszcze wiecej utrudnic im zycie. Podatek od bogactwa. To wszystko nie wina narodu ale tych zlych Angoli! Niemcow i innych zlych ludow. Pomimo globalizacji gospodarki pozostaja narodowe nie tylko dlatego, ze panstwa maja odrebne administracje i przepisy, ale takze dlatego, ze same systemy gospodarcze maja swoje wlasne cechy, sa odrebne. To na zasadzie swoj i obcy. Mowil jeden z mniejszych nadmozgow. Polacy natrafiaja na bariery. W postaci drugiej wielkiej fali polskiego kapitalizmu. Repolonizacja nastapi, wegranizacja/wegranizacja? i kontrrewolucja. Nadmozgi zostaly oszukane!



Przez tych obywateli, ktorzy maja ziemie, mieszkania i samochody nowe, rzecz jasna. Jak smia jeszcze krzyczec, ze nie chce placic podatkow! Moga przeciez zamieszkac w szalasie. W lepiance tam cieplej. Kolejki sa! Tam jest kontrrewolcuja i  jeszcze szastaja w lidelach zagramanicznych, kupujac parowki by z nich wyczarowywac 365 dan na kazdy dzien. Wszystko za aprobata kuchni polskiej. 

Nadmozgi wyjasnily, ze Brexit byl fantastycznym pomyslem. Brytyjczycy staja sie teraz elitami w tej kontrrewolucji, rzecz jasna.
 Jak mówił, według nich nie było nowoczesne pozostawać Polakiem, Węgrem i Czechem, chrześcijaninem czy wyznawcą innej wiary; proponowali nową europejską tożsamość. Tymczasem – mówił – "Brytyjczycy powiedzieli nie, chcieli zostać Brytyjczykami".
I zeby Polska byla Polska. Ramen. Obaj doszli do porozumienia, ze to wszystko to element kryzysu swiadomosci europejskiej???

"W związku z tym jedyną alternatywą są zmiany. Oczywiście te zmiany w swojej istocie muszą być tą kontrrewolucją kulturową, muszą przypomnieć, że Europa jest bogata bogactwem europejskich kultur, ich zróżnicowaniem, zróżnicowaniem struktur, że próba zintegrowania tego mogłaby się odbywać tylko i wyłącznie na poziomie tej popularnej, w gruncie rzeczy amerykańskiej kultury".
Na X Plenum obu bratnich panstw wspomniano jeszcze o Tworkach, srodkach masowego razenia. Kosmitach i zywieniu sie energia pochodzaca z kosmosu!

mozg sie zadlawil?

Beata Pawlikowska popelnila ksiazke pt. Wyszlam z niemocy i depresji. Ty tez mozesz. Lektura jest w formie poradnika. Podrozniczka porownuje depresje do programu komputerowego. Komputer zadlawil sie falszywymi danymi, to co robisz? Czy stukasz w ten komputer mlotkiem? Podpinasz nowy ekran i zmieniasz myszke? Moze ladujesz nowy program? Czytamy we wstepie. Dalej, sledzimy zdanie, ze trwale mozna wyleczyc depresje. Jak tego dokonac. Tego juz we wstepie nie ma. 
Za to, ze Beata Pawlikowska porownala mozg do PC, musi sie tlumaczyc! Najlepiej, zeby ksiazke przeczytac. Zrozumiec, ze internet to plotka i powierzchniowe informacje. Radzi pisarka. 
Pani Beato a czy mozna wyjsc z glupoty? 

Marta Głowacka z Laboratorium Psychoedukacji tonuje negatywne nastroje, przypominając jednak, czym jest ta choroba. 

– Mamy wolność słowa, każdy może pisać i wydawać, co chce – mówi. – Jeśli jednak dorośli ludzie wierzą, że jedna publikacja pozwoli im wyjść z depresji, to są po prostu nieodpowiedzialni. Depresja to choroba, która ma wiele objawów, przyczyn, a także form przebiegu. Część z nich leczy się farmakologicznie, część terapeutycznie, korzysta się również z obu form. Teraz ludzie diagnozują się przez internet i jeśli widzą, że występują u nich jakieś objawy, powinni udać się do specjalisty, który dokładnie zdiagnozuje, co się dzieje. Depresja to choroba, którą leczy się według standardówmedycznych. S

Niestety, hasło „idź pobiegaj, to ci minie” nie jest uniwersalnym lekiem. Głowacka podkreśla że owszem, wysiłek podwyższa poziom serotoniny (hormonu szczęścia), ale osoba, która cierpi na depresję ma jej tak krytycznie niski poziom, że nie podniesie się go w ten sposób na stabilny, prawidłowy poziom. 

Tadeusz Reimus, psychoterapeuta z Centrum Dobrej Terapii tłumaczy w  że taka pozycja literacka nie ma wartościklinicznej, jeśli autor jest pacjentem, a nie lekarzem. 

– Książka owszem, może być ciekawa jako zapis walki jednej osoby z chorobą. Ale nie wolno traktować jej jako poradnika, bo nie posiada perspektywy klinicznej – stwierdza. - Mało tego, może mieć szkodliwy wpływ. Terapia niestety jest zazwyczaj ostatnim wyborem dla ludzi chorujących na depresję. Kiedy niektórzy z nich widzą książkę celebrytki, która stworzyła „unikalną” metodę, będą chcieli z niej skorzystać. A kiedy zobaczą, że nie przynosi efektów, wpadną w większa frustrację, co tylko może pogłębić ich problemy. Podkreślam, że taka literatura powinna być rozpatrywana jako beletrystyka, a nie kliniczna terapia – dodaje.
http://innpoland.pl/130485,depresja-to-tymczasowa-awaria-czyli-jak-beata-pawlikowska-robi-polakom-wode-z-mozgu

posciel w znaczki szczescia

Chcesz posciel w fajne znaczki? Moze wybory dzieki Adolfowi wygrasz? Jedz do Indii. Tam Hitler czyni cuda. Kontrowersyjny pomysl. No skad? To szczescie sie nazywa.
Swastyka to przeciez dewanagari, svastika. Znak w ksztalcie rownoramiennego krzyza, o ramionach zagietych pod katem prostym. Nazwa pochodzi od sanskrytu i oznacza przynoszacy szczescie. Svasti - powodzenie, su - dobry i asti- jest. W Europie kojarzy sie zle, w Azji maszyny napierdalaja znaczek na czym sie da. Dajac pieniadze. Ten, jak wiadomo nie smierdzi.
 Sklepy, kafejki, szyldy. No jak, nie, jak tak.
Hitler, to bylo przezwisko mojego dziadka. Tak, tlumacza sie przedsiebiorcy. Za zakazanie pomyslu na sklep, domagaja sie zadoscuczynienia. Za poniesione straty! Hitler jest obecny. Ludzie, cos  tam slyszeli..ale dobrego.  Wszak Adolf Hitler to bohater. Wstrzymal inwazje Brytyjczykow w Indiach!
I to prawda i to ....tez. A gdyby tak brac przyklad i zabijac za przykladem wodza! To przyklad nastepnego azjatyckiego idioty.


Duterte i Holocaust: symbole nazistowskie w Azji

Filipiński prezydent Rodrigo Duterte porównał swoją walkę z narkomanami i dealerami do Holocaustu. Jego słowa oburzyły, ale nie wszystkich.


„Hitler zabił trzy miliony Żydów. My mamy trzy miliony narkomanów. Byłbym szczęśliwy, gdyby udało mi się ich zabić” – powiedział prezydent Filipin Rodrigo Duterte podczas konferencji prasowej (30.09.2016) w Manilii. Zareagował w ten sposób także na rosnącą krytykę ze strony USA, Unii Europejskiej i organizacji obrony praw człowieka, które z niepokojem obserwują jego metody walki z narkomanią. We wrześniu posłowie do Parlamentu Europejskiego zażądali „końca fali pozasądowych egzekucji i morderstw”.
Na Duterte nie robi to jednak wrażenia. Od kiedy pod koniec czerwca br. objął urząd prezydenta, realizuje rygorystyczny kurs wobec narkomanów i dealerów. Szacuje się, że od tego czasu życie straciło co najmniej 2-3 tys. osób.
Zbyt mało – uważa prezydent Filipin. Choć jego wypowiedź dotycząca zamordowanych Żydów jest błędna. Holocaust pochłonął bowiem nie trzy, ale około sześciu milionów ofiar.


Oburzenie w Niemczech
Słowa filipińskiego prezydenta wywołały oburzenie. – Duterte powinien przeprosić ofiary Holocaustu za swoje odrażające słowa – powiedział rabin Abraham Cooper z Centrum im. Simona Wiesenthala w Los Angeles.
Również w Niemczech wypowiedź Duterte spotkała się z ostrą krytyką. – Każde porównanie z jedynymi w swoim rodzaju zbrodniami Szoa i Holocaustu jest niestosowne – powiedział rzecznik niemieckiego MSZ Martin Schäfer. Podobnie uważa Thomas Gambke, przewodniczący grupy parlamentarnej ds. krajów ASEAN, grupy obejmującej m.in. Filipiny. – Jakiekolwiek porównanie Holocaustu do aktualnych wydarzeń jest zakazane w imię szacunku dla ofiar tych zbrodni – powiedział Gambke.
Hitler pozytywnie
Co jakiś czas mają miejsce w Azji skandale z użyciem nazistowskich symboli. Wielu Azjatów nie rozumie jednak, dlaczego Amerykanie i Europejczycy reagują na to z oburzeniem. Przed trzema laty wybuchł skandal z kawiarnią w indonezyjskim mieście Bandung. Jej ściany zdobiły plakaty Waffen-SS, portety Hiltlera, a zamówić można było m.in. „Nazi Goreng". Kawiarnię zamknięto dopiero po protestach niemieckiej i izraelskiej ambasady, organizacji żydowskich i po tym, jak o kawiarni poinformowały anglojęzyczne media w Indonezji.


Podobnie było w Korei Południowej z barami noszącymi nazwy „Fifth Reich” czy „Hitler Techno Bar and Cocktail Show”. W Tajlandii absolwenci elitarnego uniwersytetu w Bangkoku fotografowali się z hitlerowskim pozdrowieniem na tle zdjęcia z wodzem III Rzeszy. Jego sylwetka widniała obok innych bohaterów, typu Captain America czy Batman, na ścianie slużącej jako tło. W Tajlandii ciągle można kupić t-shirty z podobizną Hitlera.
W Indiach slogany reklamowe z cytatami Hitlera, wizerunkiem nazistowskiego godła i swastyki nie są niczym odosobnionym. W kraju tym ciągle nadal drukuje się i czyta „Mein Kampf”. – Konfrontacja z narodowym socjalizmem w Indiach rozpoczęła się już w latach 30. poprzedniego stulecia. Cechowało ją selektywne postrzeganie hitlerowskiego reżimu i niewystarczająca rozprawa z jego ideologią – mówi historyk Maria Framke, która od wielu lat zajmuje się postrzeganiem nazizmu w Indiach. Do dziś niewiele się zmieniło. Tak więc miliony pomordowanych Żydów europejskich odgrywają dzisiaj w ocenie tamtejszych nazistów niewielką rolę. Wręcz przeciwnie, wielu Hindusów widzi w osobowości Hitlera cechy pozytywne – wyjaśnia Framke.
Niewielka wiedza na temat Holocaustu
Podobnie jest w innych krajach azjatyckich. Mało kto w Indonezji może sobie wyobrazić coś pod pojęciem Holocaustu – uważa historyk Asvi Warman Adam z indonezyjskiej Akademii Nauk. W szkołach nie mówi się o Holocauście. – Nie słychać krytyki nazistów i faszyzmu, a „Mein Kampf” jest często wyprzedana – dodaje.
Również uczniowie w Tajlandii niewiele się uczą o II wojnie światowej i Holocauście. Wtedy ówczesne Królestwo Syjamu było sprzymierzeńcem Japonii, sojusznika hitlerowskich Niemiec. Może stąd to przemilczenie fragmentu historii – zastanawia się politolog Thitinan Pongsudhirak z Uniwersytetu Chulalongkorn.
Poparcie z Chin
Mimo krytycznych reakcji na porównanie siebie do Hitlera, filipiński prezydent otrzymał także poparcie z zagranicy za swoją bezkompromisową politykę antynarkotyką. Słowa uznania nadeszły z Chin. Rzecznik chińskiego MSZ Geng Shuang ocenił walkę z narkotykami jako wspólną troską wszystkich krajów świata. – Narkotyki są wrogiem ludzkości. Chiński rząd walczy z nimi z żelazną wolą i jasną polityką, osiągając przy tym widoczne sukcesy – powiedział rzecznik.
Stąd też, jako jedna z największych potęg w walce z narkotykami, Chiny popierają działania na Filipinach. – Chiny rozumieją nową politykę rządu kierowanego przez prezydenta Duterte mającą na celu zwalczenie narkotyków. Nasz kraj chce współpracować w tym zakresie z Filipinami i omówić wspólne plany działania – oświadczył rzecznik chińskiego MSZ.
Esther Felden, Thomas Kohlmann / Katarzyna Domagała

Thursday, 20 October 2016

Znicze, misie, koszulki Legii

– Niech pani zapamięta, ludzie stąd nie wracają – rzuca mi na odchodnym.
Powiedzial pewien Polak, wychodzacy z  polskiego zakladu pogrzebowego. Mezczyzna, okazal sie przedsiebiorca, organizujacym przewoz ciala samobojcy. Skadinad swojego pracownika.
Do Polski wroce, mowi recepcjonistka. Pracujaca w zakladzie pogrzebowym
– Podrzucę panią do stacji – zaczepia mnie Monika, urocza sekretarka zakładu pogrzebowego. – Ja tu u pana Jacka tylko biuro prowadzę, te trumny na zapleczu, ta lodówka i kaplica nie są w mojej gestii. Nie mam takiej odporności. To głównie ludzie młodzi, samobójcy, którym się tutaj życie nie ułożyło

Owszem widziec wiecznie samobojcow, kazdy mial by odruch -.uciekac)))


Obnizenie emigracji i wprowadzenie wiz.
 A zlo mialo racje. Oprocz - nas bijo!
Zlo ma zawsze racje. Radio TOK FM wyslala Dionisa Sturisa do Leeds. Dionis dobrze mowi. Zlo zna, Gorzkie pomarancze i Wyspe Man. Dionis, zaszedl do fryzjerek i sprzedawcow. Polskie fryzjerki la paszionist i polski sprzedawca, ktory zemdlal, po ataku na tle ksenofobicznym.
Ofiarom stawia sie pomniki w Harlow.  Policja prosi i uczula na ataki ksenofobiczne. Bijo. Moze tak juz jest. Stophate walczy tez. Brexit i szpilasta Terecha wypuscila demony z glow, uspione od lat 80 tych ubieglego wieku. Hejt na Wyspach, to reportaz Duzego Formatu, Gazety wybiorczej. Zaczyna sie dziac. Powiem krotko.


Hejt na Wyspach - reportaż Dionisa Sturisahttp://audycje.tokfm.pl/

 Drugi tekst i reportaz Polskie imperium na Wyspach.
Jest pomysl danie cioci...amnestiii. Nie pamietam tylko, kiedy ja siedzialam w ciupie?
Zaczyna sie wycofywac nazwe Polonii, bo Polonia to tamta, wojenna. Tamta dala kulture, ciocia dala dupy? Zdaniem starej emigracji tak jest. 
Zaczelam sie zastanawiac, kim juz jestem? Takie ni pies, ni wydra?

Polonia po Brexicie

Polskie imperium na Wyspach

Od referendum w sprawie Brexitu minęły trzy miesiące. Pomimo ataków i antyemigranckich fobii Polacy nie wybierają się do domu.
Kama Veymont
Równe rzędy niskich domów z czerwonej cegły, poprzetykane zielenią i posłusznie zlepione w niekończące się szeregi identycznych skwerów, placyków i ulic. W jednym z takich domów mieszka moja rodzina wywodząca się ze starej, powojennej emigracji, a więc z czasów, kiedy dom na Actonie można było kupić za kilka tysięcy funtów. Z wąskiego holu strome schody prowadzą na sypialne pięterko, idąc na przestrzał, trafiamy do maleńkiego ogródka odgrodzonego od sąsiadów dwumetrowym płotem. Zza płotu rozbrzmiewa głośna muzyka. Irlandzcy sąsiedzi jak co piątek urządzają hucznego grilla, a dym wdziera się do okolicznych, identycznych living roomów. – Skończą pewnie o 22 – deklaruje mój 93-letni wuj bez wielkiego przekonania.
– Nie myślałeś nigdy o powrocie do Polski? – pytam, obserwując, jak rozmasowuje bolące nogi po kolejnym marszu na pięterko. Na etażerce piętrzy się stos polskich gazet, wiem też, że co roku jeździ do Grudziądza, by brać udział w święcie tamtejszego pułku ułanów. Jego ojciec był jednym z nich. – Tu jednak jest kultura, a w Polsce... Czyste chamstwo. Gdy na wakacjach stanęliśmy w złym miejscu, od przejeżdżających kierowców nauczyłem się więcej polskich przekleństw niż przez całe życie. Na Polskę nie mam już siły.
Poszukiwanie rodaków na Actonie nie wymaga pomocy Sherlocka Holmesa. 300 metrów na prawo od brytyjskiego supermarketu Morrisona dzielnie trzymają się Delikatesy Mleczko. Kawałek dalej widzę Orła i Stokrotkę. Nad hinduskim warzywniakiem powiewa dość nieoczekiwanie baner Sami Swoi, a w głębi ulicy reklamuje się polski salon fryzjerski. Tam też kieruję pierwsze kroki. Na wprost od wejścia Marcin (półtora roku w Anglii), strzygąc zaprzyjaźnionego klienta, mówi: Niektórym tu wystarcza jakiekolwiek hasło, żeby się dać sprowokować. Nie wiesz, co takiemu głupkowi do głowy strzeli – i zaczynają bić. Ale w Polsce też wystarczy słowo, żeby doszło do mordobicia. Zresztą w Polsce prędzej w łeb dostaniesz niż w Londynie. No, chyba że chodzi o sobotę w Belvederze (pub na Actonie – przyp. autorki). Wtedy jest konkretnie: karetki, policja, walka z ochroną, standardowo.
– Do mnie przyszedł kiedyś sąsiad Anglik i się skarżył, że Polacy się biją. „Dżizas, piją i biją się, stoły latają, krzesła”. Więc mówi ten Anglik: „Zadzwonię na policję”. No i pierwszy raz w życiu widziałem, jak helikopter nad dom nadleciał i halogenem walił, policja skakała przez płot, jak w amerykańskim filmie. A ci jak raz przestali się bić i pili zgodnie dalej. Więc policja tylko sprawdziła, czy wszyscy żywi, i odjechała – wspomina Grzegorz, klient salonu.
Pytam Marcina o Brexit. – Na razie nic się nie dzieje, wszyscy pracują jak pracowali, cisza w temacie. Najważniejsze, że tu się można utrzymać z jednej pracy: opłacić pokój, wakacje, jakieś ekstra. Nie trzeba kombinować. Jak chcesz oszczędzić, to żyjesz w kilku w jednym pokoju i odkładasz. A jak chcesz żyć normalnie, to też możesz. Jeśli Angole powiedzą mi „do widzenia”, to kłopotu nie ma. W pięć godzin pakuję plecak i jadę do innego kraju, choćby do Danii. Jesteśmy w Europie, tak? Nie tak jak ci, co eurotunel w Calais oblegają. Masakra.
Także świeżo ostrzyżony Grzegorz w Brexicie nie widzi problemu: posiedzi tu jeszcze rok, góra dwa, na budowlance – i wraca. Tymczasem pięć lat już zleciało. Rozłąka z rodziną boli, ale coś za coś: w Polsce na dom by nie zarobił.
Jola, śliczna fryzjerka strzygąca małego chłopca przy sąsiednim stanowisku, włącza się do rozmowy. – Jestem tu już cztery lata, brakuje mi roku do rezydentury. I co ja zrobię? Mam w Polsce rodziców i sześcioro młodszego rodzeństwa. Nigdy nie mieliśmy swoich pokojów, swojego miejsca. To jak ja im się teraz na głowę zwalę? Raczej wyjadę gdzie indziej, może do Norwegii. Szkoda, bo od zera trzeba będzie zaczynać. Tu na początku też nie było łatwo, ale po roku w college’u i różnych kursach zarabiam naprawdę przyzwoite pieniądze. Po opłaceniu mieszkania i życia jestem w stanie odłożyć tysiąc funtów miesięcznie. I jeszcze wysłać ciuchy młodszym siostrom. Wiadomo, z Londynu! A w Polsce to te pięć tysięcy złotych nawet przez rok odłożyć byłoby trudno? – patrzy na mnie pytająco.
Krzysztofa poznaję w kolejce do mycia głowy. Pracował wcześniej w dużej finansowej korporacji. Mówi, że pierwsze skutki Brexitu już widać na Canary Wharf (biurowy kompleks rywalizujący z City o miano centrum finansowego Londynu). Duże instytucje finansowe przenoszą swoje siedziby do innych państw, np. do Dublina. Kiedy wychodzę, Krzysztof macha do mnie: chce dodać coś ważnego. – Załatwiam sobie brytyjski paszport i polecam ten ruch każdemu, zwłaszcza tym, którzy chcą zachować kontakty z Polską. Dwa kraje, dwa paszporty, podwójne bezpieczeństwo.

Ealing Broadway, Londyn Zachodni

Do aplikacji City Mapper wystarczy wpisać: Żyliński, White House, by uzyskać precyzyjne wskazówki, jak dotrzeć do rezydencji jednego z najbardziej rozpoznawalnych Polaków na mapie emigracyjnego Londynu. Kandydat w ostatnich wyborach na burmistrza Londynu; człowiek, który wyzwał na pojedynek szablą Nigela Farrage’a, gdy ten obciążył Polaków odpowiedzialnością za lokalne korki; sponsor wielu polonijnych przedsięwzięć; fundator pomnika złotego ułana w Kałuszynie. Secesyjnego pałacu nie widać z ulicy, jednak tuż za bramą wznosi się Łuk Triumfalny zapowiadający, co może nas czekać w środku. I rzeczywiście: ukończona w 2009 r. budowla nie wzbudziłaby żadnych podejrzeń, gdyby ktoś postawił ją w warszawskich Łazienkach.
– Nie znajdzie tu pani ani jednego angielskiego przedmiotu, ani jednego mebla. Tu jest Polska! Polska wyspa na angielskim morzu – mówi właściciel pałacu, który właśnie wrócił z fitnessu. – Czy będzie pani przeszkadzało, jeśli zdejmę buty? Na bosaka jestem w stanie chodzić dziesięć godzin, w butach męczę się po kwadransie. Zostało mi to z hipisowskich czasów, kiedy po Londynie jeździłem metrem i chodziłem tylko boso.
Korzystam z okazji i proszę, by zademonstrował kilka tanecznych pas. Słyszałam o jego miłości do baletu. Żyliński sumiennie pokazuje układ à la Jezioro Łabędzie. Widać, że kolana starszego pana są jeszcze w młodzieńczej formie. Po tym wstępie możemy już pogadać o Brexicie. – Wywodzę się ze starej Polonii – pan Jan dla równowagi zdrowotnej zapala papierosa. – Mój ojciec był prawnikiem generała Andersa, jako nastolatek podkochiwałem się w jego córce. Jednak stara Polonia nic dziś nie robi, nie idzie w media, nie idzie w politykę. A ja trzymam z młodymi, więc mój stosunek do Anglików jest inny niż starej Polonii. Jej stosunek opiera się na wdzięczności. Za to, że Churchill nas przygarnął po wojnie, ocalił od komunizmu. Ja natomiast uważam, że to Brytyjczycy powinni być nam wdzięczni. Nie tylko za to, że obroniliśmy ich kraj w czasie wojny, ale przede wszystkim za to, że teraz ratujemy go naszą pracą.
– Czy nasza praca na zmywaku jest rzeczywiście ratunkiem dla Wielkiej Brytanii? – pytam prowokacyjnie, ściągając na siebie ułańską szarżę gospodarza. – Proszę nie wierzyć, że Polacy pracują tu tylko na zmywaku. Albo że siedzą na zasiłkach. To propaganda! Polacy są tu prawnikami, lekarzami, biznesmenami, a niedługo doczekamy się pierwszego polskiego miliardera na Wyspach. Dam konkretne przykłady. Polak, prawnik, przyjechał siedem lat temu, dziś ma tu trzy kancelarie: w Londynie, Manchesterze i Birmingham, zatrudnia setkę innych prawników. Dalej, hurtownik: obsługuje wszystkie polskie sklepy na Wyspach. Po odliczeniu wszystkich kosztów i podatków wyciąga na czysto pół miliona funtów tygodniowo. Trzy miliony złotych. Tygodniowo! A to dopiero początek. Właśnie się dowiedziałem z dobrze poinformowanego źródła, że polską firmę zaproszono do świadczenia zaawansowanych usług dla rodziny królewskiej. Nie mogę zdradzać szczegółów, bo to tajemnica, ale nasi ludzie penetrują już nawet pałac Buckingham.
Czy Brexit tego wszystkiego nie popsuje? Patrzy na mnie z politowaniem. – Anglia nie podryfuje nagle gdzieś w okolice Nowego Jorku. Proszę mi wierzyć, zostanie na odległość kanału La Manche od Europy. Brytyjczycy potrzebują świeżej imigranckiej krwi dla podtrzymania obiegu swojej gospodarki. A my ich kładziemy. W czasie wojny byliśmy od nich lepsi, teraz też jesteśmy. Tu się buduje polskie mocarstwo na Wyspach!

Westminster, centrum Londynu

– Wstaję rano, zapalam papieroska, piję piwko lub dwa, jadę na Camden, na misję darmową z kolegami Polakami się spotkać. Tam jakaś kawa, herbatka, piwko i tak dalej… Potem obiad, no i tak powoli dzień zleci.
– A zimą?
– Tak samo. Zresztą jaka tu zima, jak tu zim nie ma?
Z Andrzejem, podopiecznym charytatywnej organizacji St Mungo, opiekującej się bezdomnymi, gwarzymy sobie na podwórku głównej siedziby stowarzyszenia, w samym centrum Londynu. Mimo że policja goni bezdomnych ze śródmieścia, w okolicy łatwo się na nich natknąć, drzemiących spokojnie w śpiworach w sąsiedztwie Katedry Westminsterskiej.
Andrzej jest podopiecznym St Mungo od kilku lat. – Za komuny żyło mi się dobrze – sprawdza przezornie, czy wystarczy mu papierosów do końca opowieści – handlowałem złotem, dolarami. Jak komuna upadła, to wszystko upadło. Wyjechałem do Szwecji, a w 2006 r. trafiłem do Londynu. Przez pół roku pracowałem, a jak praca się skończyła, to wylądowałem na ulicy. Tak jak stałem: w klapkach i podkoszulku. Nie wiedziałem, co robić. Potem spotkałem innych Polaków i oni mnie pokierowali: gdzie są darmówki, znaczy się darmowe jedzenie, gdzie się można ogolić, oprać. Spałem po autobusach, parkach, różnych miejscach... Weronika (polska pracownica St Mungo – przyp. autorki) to taka moja dobra duszka. Bez niej nic bym nie załatwił, bo ja słaby z językiem angielskim jestem. No ale jak się miałem nauczyć, jak stale z Polakami przebywam? Dzięki Weronice mieszkam już pięć lat na hostelu, za kilka miesięcy dadzą mi lokal socjalny na Camden, a za dwa lata będę miał własne mieszkanie: takie są tu procedury, nie masz nic od razu. Ogólnie jednak nie jest źle: mam lekarza, pieniądze socjalne, ubezpieczenie. Tego mi Brexit nie zabierze. Do Polski się nie wybieram, mam tam dwie siostry, codziennie z nimi przez telefon rozmawiam. Chciałyby tu przyjechać, ale gdzie ja je teraz wezmę? Jak dostanę mieszkanie, to zaproszę siostry do siebie. Na razie mam iść na angielski. Zapłacą, to pójdę, może coś tam jeszcze do głowy wejdzie? Tak w ogóle, to Anglicy muszą się z nami liczyć. My, Polacy, przynosimy tu rocznie 11 miliardów z podatków. A ten Cameron namieszał trochę i obciął mi połowę miesięcznego zasiłku. Miałem 960 funtów, zostawił mi 420. Namieszał jak byk, ale on nie lubi Polaków.

Hounslow East, Londyn Zachodni

Siedziba polskich mediów: tygodnika „Cooltura” i Polskiego Radia Londyn mieści się w wyremontowanym budynku dawnego kina Odeon. Trafiam akurat na awarię klimatyzacji. To dlatego Artur Kieruzal, szef PRL, prowadzący właśnie audycję „Poranna Zmiana” urzęduje przy otwartych drzwiach, mimo że nad wejściem świeci się lampka „on air”. Artur jest tu od samego początku. Przez 10 lat radio zbudowało sobie grupę wiernych słuchaczy liczącą ponad 300 tys. osób, nie mówiąc o słuchaczach z internetu. Artur pyta ich dziś na antenie o pierwsze skojarzenie z Polską.
Gdyby nagle zniknęli wszyscy imigranci, Wielka Brytania wywróciłaby się w miesiąc
Złotą polską jesień, bigos i wigilię szybko przebijają skojarzenia negatywne: nieuprzejmość, biurokracja, ZUS i płachty reklamowe niszczące krajobraz. Oraz „depresyjność”. O dziwo, ani słowa o polityce. W przerwie na wiadomości Artur zdejmuje słuchawki i wygłasza teorię na temat Polaków i Brexitu. – Musimy się uderzyć w piersi. Jesteśmy takim narodem, który sobie tutaj w większości doskonale daje radę. Wielu zainwestowało w domy i mieszkania, założyło świetnie prosperujące biznesy. 92 proc. polskich imigrantów uczy się albo pracuje. To najwyższy odsetek wśród wszystkich nacji w Wielkiej Brytanii, wliczając rdzennych Brytyjczyków. Ale ciężko się integrujemy i ciągniemy ze sobą smutny kulturowy balast.
Symbolem tego balastu jest dla Artura pusta puszka po polskim piwie rzucona gdzie popadnie. – Kiedyś zrobiłem akcję „Nasi tu byli”. Wysprzątaliśmy długi odcinek malowniczego kanału rzecznego i naliczyliśmy, do dziś pamiętam, 1365 puszek po Lechu, Żywcu i Okocimiu; same rodzime marki. Myślę, że właśnie tymi puszkami, niechęcią do nauki angielskiego, do integracji, przyczyniliśmy się do uruchomienia fali, której na imię Brexit.
– Jesteśmy szanowanymi obywatelami tego kraju – podkreśla rezydujący piętro wyżej Włodzimierz Witkowski, właściciel kilku różnych biznesów, w tym radia PRL. – Polakom aklimatyzacja nie jest do niczego potrzebna. Oficjalnie jest nas tu 800 tysięcy, nieoficjalnie ponad milion, z czego 600 tysięcy siedzi w samym Londynie. To głównie ludzie w wieku 25–40 lat. Jesteśmy u siebie. Polak nie musi znać angielskiego, żeby tu sobie radzić: ma polskie sklepy, media, kolegów, którzy w razie czego pomogą. Osobiście nie przepadam za angielskim, preferuję języki słowiańskie.
W drodze powrotnej wpada mi w ręce ulotka: Big Ben, czerwony piętrowy autobus, czarny tłum postaci zwrócony w kierunku mapy Wielkiej Brytanii. Wytłuszczonym drukiem pytanie: „Słyszałeś na temat Brexitu?!”. Wydawcą jest Prestige Financial House, czyli Polski Dom Finansowy, którego siedzibę odkrywam nieopodal.
Doradca finansowy PFH, Boril Wdowczyk, zaczyna groźnie. – Siedzimy na tykającej bombie. Już niedługo może się okazać, że cały nasz dorobek, domy i firmy będziemy musieli zostawić za sobą, bo jakiś urzędnik nie wyda nam zezwolenia na pracę. Dlatego naszym zadaniem jest informować rodaków, jak się uzbroić przeciwko Brexitowi. Odpowiedzią jest rezydentura: czasowa, jeśli ktoś jest tutaj rok, i stała dla tych, co przeżyli pod rządami królowej przynajmniej pięć lat. Warunkiem jest udokumentowanie historii zatrudnienia, samozatrudnienia bądź finansowej niezależności w tym okresie. Wnioskodawca powinien udowodnić, że utrzymywał się samodzielnie z legalnej pracy lub ze środków niepochodzących z państwowej kasy socjalnej. Bierzemy także pod uwagę różne stany pośrednie: np. ktoś jest już trzy lata, ale jego dziadek walczył w bitwie o Anglię. Naszym zadaniem jest – za niewielką opłatą – informować rodaków o istniejących możliwościach i przeprowadzić ich bezpiecznie przez całą procedurę.
– Jaki odsetek Polaków – udaje mi się wcisnąć pytanie w przerwie na oddech prelegenta – wróci do kraju pod wpływem Brexitu?
Wdowczyk przygląda mi się pobłażliwie. – Chyba ilu jeszcze przyjedzie? Szacujemy, że wielu, ale na podjęcie decyzji zostało im już niewiele czasu. Dlatego powołaliśmy nową firmę, Anti Brexit Solutions, której zadaniem jest załatwianie Polakom zatrudnienia przez brytyjskich pracodawców. Nad nową ulotką jeszcze pracujemy, docelowo ma to być statek w kształcie Wielkiej Brytanii odbijający od brzegów Unii Europejskiej. Szczerze mówiąc, chciałbym za jakiś czas zobaczyć minę Farrage’a, który chyba zapomniał, że zakazany owoc najlepiej smakuje. Przy naszej logistyce jesteśmy w stanie zaprosić na Wyspy całą Polskę. A pani – ściska mi dłoń na pożegnanie – nie chciałaby popracować w BBC? Jakby co, pomogę.

Slough, hrabstwo Berkshire

W polskim zakładzie pogrzebowym prowadzonym przez Jacka Nowakowskiego trafiam na wizytę klienta. Majster budowlany przyjechał załatwić formalności związane ze śmiercią pracownika. – Nie przyszedł do roboty, powiesił się w oknie wynajmowanego pokoju – majster nie doszedł jeszcze do siebie po tym wydarzeniu. – Nie wiem dlaczego, chyba alkohol. Mówił, że chodzi na mityngi AA, ale ostatnio ciągle coś zawalał. Może zapił i już nie chciało mu się walczyć? Nikt z rodziny nie przyjechał, więc to na mnie spadło.
Siedzimy na tykającej bombie. Naszą  bronią będzie rezydentura lub podwójne obywatelstwo
– Może w Polsce lepiej by mu się wiodło? – pytam.
– W Polsce? – majster patrzy na mnie zmęczonym wzrokiem. – A co niby jest takiego w Polsce? Tu przynajmniej jest praca. Żyjesz może z dnia na dzień, ale ten dzień jest przewidywalny. Jeśli stracisz pracę w poniedziałek, to znajdujesz ją w czwartek, a jak ci się nie chce szukać, to najdalej po trzech tygodniach. A tam? Ludzie po kilka lat szukają pracy. A jak znajdą, to nie wiedzą, czy z pensji mają zapłacić mieszkanie, czy jedzenie.
Podpisuje fakturę i płaci kartą za transport ciała do Polski. Biuro załatwi resztę.
– Niech pani zapamięta, ludzie stąd nie wracają – rzuca mi na odchodnym.
Wychodzę na ulicę zaczerpnąć powietrza. Na płocie sąsiedniej posesji ktoś wymalował starannie: „Legia kurwa, Arka górą”. Wzdłuż sennej ulicy w centrum miasteczka rosną rachityczne angielskie klony. Tylko przed budynkiem polskiego zakładu pogrzebowego szumi rozłożysta, środkowoeuropejska brzoza...
– Podrzucę panią do stacji – zaczepia mnie Monika, urocza sekretarka zakładu pogrzebowego. – Ja tu u pana Jacka tylko biuro prowadzę, te trumny na zapleczu, ta lodówka i kaplica nie są w mojej gestii. Nie mam takiej odporności. To głównie ludzie młodzi, samobójcy, którym się tutaj życie nie ułożyło. Nasza emigracja jest jeszcze za młoda, żeby umierać zwyczajnie, ze starości. Co do Brexitu, to on na razie głównie na myślenie działa… Człowiek się zastanawia, co będzie, jak się zacznie ta cała procedura, ten pięćdziesiąty paragraf. Szczerze powiem: nie będę czekać, najdalej za dwa lata do Polski wracam. Zobaczyłam swoje, pomieszkałam, nie dorobiłam się fortuny. Mam tu męża i dziecko, ale nie mamy babci. Dopiero z tej odległości widać, jak bardzo jest potrzebna. A Brytyjczycy nie zdają sobie sprawy z tego, co zrobili: gdyby teraz pojawiła się wróżka, machnęła różdżką i nagle imigranci by zniknęli, Brytania wywróciłaby się w miesiąc.

Harlow, hrabstwo Essex

Od stacji kolei podmiejskiej do placu The Stow, na którym 3 września br. doszło do zabójstwa Arkadiusza Jóźwika, jedzie się niecałe pięć minut. Harlow jest nieduże, senne i w środku sobotniego przedpołudnia prawie pozbawione ludzi. Placyk zamykają z trzech stron niskie pawilony, w których mieszczą się kafejka, cukiernia, sklep AGD, apteka i pizzeria, w której Jóźwik zamówił swój ostatni posiłek. Piętra budynków zajmują mieszkania komunalne. Okoliczna ludność to biali Brytyjczycy, przedstawiciele ubogiego, robotniczego środowiska. Kiepsko wykształceni, często bezrobotni. W co najmniej dwóch oknach dostrzegam flagi brytyjskie rozpięte na całą szerokość framugi.
Centralne miejsce placu zajmują trzy ustawione do siebie pod kątem prostym ławki, na których feralnej nocy doszło do konfrontacji między jedzącymi pizzę Polakami a agresywną grupą nastolatków. Kamery monitoringu zarejestrowały, że po wymianie zaczepek nastąpiło „bezpośrednie zwarcie, w wyniku którego Polacy odnieśli ciężkie uszkodzenia ciała”. Jóźwik zmarł w szpitalu kilka godzin później. Media obwołały go pierwszym męczennikiem Brexitu, zwłaszcza że większość mieszkańców Harlow głosowała za wyjściem ze Wspólnoty.
A jednak to właśnie angielscy sąsiedzi pierwsi zareagowali na tragedię, manifestując solidarność z rodziną zabitego. Wokół ławki, na której siedział, usypano morze kwiatów. Na przeciwległej ławce ktoś umieścił zafoliowany przed deszczem napis: „Down with racism. Polish People are welcome here”. Znicze, misie, koszulki Legii i replika historycznego zdjęcia pilotów z Dywizjonu 303 to polski wkład w dekorację tego symbolicznego miejsca pamięci. Stoję na bezludnym placyku, licząc, że może uda mi się nawiązać rozmowę z mieszkańcami.
Nagle zza moich pleców wyłania się młody mężczyzna z kwiatami w ręku, który przyklęka przed przypasanym czarną wstążką zdjęciem zabitego, żegna się pospiesznie i błyskawicznie znika, wyraźnie unikając kontaktu. Równie niespodziewanie na pustym placyku pojawiają się tutejsi policjanci. Zapytani o przysłanych niedawno do pomocy dwóch polskich mundurowych, milczą skonfundowani. – Są chyba w hotelu – mówi w końcu jeden z nich, obiecując, że przekaże im mój numer telefonu i wiadomość. Chciałabym zapytać, w jaki sposób pomagają lokalnej policji w dialogu z Polakami.
Przyciągam uwagę grupki nastoletnich rowerzystów, którzy na placyku wokół ławek trenują jazdę na jednym kole.
– Znacie tych, którzy to zrobili?
– Tak.
– Ile mają lat?
– Szesnaście. Nie, piętnaście.
– Wiecie dlaczego?
– No tak, po prostu. Oni od dawna tu ludzi zaczepiali, teraz są oskarżeni o morderstwo.
– A to nie było morderstwo?
– Nie... Oni nie chcieli zabić tych Polaków.
– Jednego zabili.
– Przypadkiem. To nie miało znaczenia, że jest Polakiem. Dobrze, że znowu można tu jeździć na rowerze.
Do rozmowy włącza się przechodząca obok staruszka w czarnym, zniszczonym płaszczu. – On był z Polski. Nie można było mieć lepszych sąsiadów. Nie będzie pokoju na świecie, gdy giną najlepsi ludzie. Także u nas, w Harlow. Bardzo smutne. Proszę to zapisać. Przepraszam i dziękuję.
Polscy policjanci nie odezwali się. Może dalej siedzą w hotelu?
Po powrocie do Londynu znajduję w e-mailu załącznik przesłany przez biuro Żylińskiego. To wizualizacja pomnika polskich pilotów z II wojny światowej, który milioner chce postawić przy Hyde Park Corner w centrum Londynu. Proszę pana Jana o komentarz do projektu.
– Udział naszych pilotów w bitwie o Anglię jest naszą kartą wstępu na Wyspy, ale to trzeba wylansować – tłumaczy Żyliński. – Żeby każdy przeciętny Anglik, nawet analfabeta, wiedział o tym, że Polacy są wspaniali i że należy nam się wdzięczność i miłość. Dwa tygodnie temu jeden z najważniejszych tutejszych publicystów politycznych napisał w „Sunday Timesie” wielki artykuł o swoim uznaniu dla Polaków, o naszych zasługach w czasie wojny i o tym, że Polak jest dla tego kraju optymalnym typem imigranta. Teraz chodzi o to, żeby tę postawę utrwalić.
***
Kama Veymont jest polską dokumentalistką, autorką kilkudziesięciu filmów i reportaży.
Tekst powstał przy wsparciu Fundacji Towarzystwa Dziennikarskiego „Fundusz Mediów”.