– Niech pani zapamięta, ludzie stąd nie wracają – rzuca mi na odchodnym.
Powiedzial pewien Polak, wychodzacy z polskiego zakladu pogrzebowego. Mezczyzna, okazal sie przedsiebiorca, organizujacym przewoz ciala samobojcy. Skadinad swojego pracownika.
Do Polski wroce, mowi recepcjonistka. Pracujaca w zakladzie pogrzebowym
– Podrzucę panią do stacji – zaczepia mnie Monika, urocza sekretarka zakładu pogrzebowego. – Ja tu u pana Jacka tylko biuro prowadzę, te trumny na zapleczu, ta lodówka i kaplica nie są w mojej gestii. Nie mam takiej odporności. To głównie ludzie młodzi, samobójcy, którym się tutaj życie nie ułożyło
Owszem widziec wiecznie samobojcow, kazdy mial by odruch -.uciekac)))
Obnizenie emigracji i wprowadzenie wiz.
A zlo mialo racje. Oprocz - nas bijo!
Zlo ma zawsze racje. Radio TOK FM wyslala Dionisa Sturisa do Leeds. Dionis dobrze mowi. Zlo zna, Gorzkie pomarancze i Wyspe Man. Dionis, zaszedl do fryzjerek i sprzedawcow. Polskie fryzjerki la paszionist i polski sprzedawca, ktory zemdlal, po ataku na tle ksenofobicznym.
Ofiarom stawia sie pomniki w Harlow. Policja prosi i uczula na ataki ksenofobiczne. Bijo. Moze tak juz jest. Stophate walczy tez. Brexit i szpilasta Terecha wypuscila demony z glow, uspione od lat 80 tych ubieglego wieku. Hejt na Wyspach, to reportaz Duzego Formatu, Gazety wybiorczej. Zaczyna sie dziac. Powiem krotko.
Hejt na Wyspach - reportaż Dionisa Sturisahttp://audycje.tokfm.pl/
Drugi tekst i reportaz Polskie imperium na Wyspach.
Jest pomysl danie cioci...amnestiii. Nie pamietam tylko, kiedy ja siedzialam w ciupie?
Zaczyna sie wycofywac nazwe Polonii, bo Polonia to tamta, wojenna. Tamta dala kulture, ciocia dala dupy? Zdaniem starej emigracji tak jest.
Zaczelam sie zastanawiac, kim juz jestem? Takie ni pies, ni wydra?
Polonia po Brexicie
Polskie imperium na Wyspach
Od referendum w sprawie Brexitu minęły trzy miesiące. Pomimo ataków i antyemigranckich fobii Polacy nie wybierają się do domu.
Równe rzędy niskich domów z czerwonej cegły, poprzetykane zielenią i posłusznie zlepione w niekończące się szeregi identycznych skwerów, placyków i ulic. W jednym z takich domów mieszka moja rodzina wywodząca się ze starej, powojennej emigracji, a więc z czasów, kiedy dom na Actonie można było kupić za kilka tysięcy funtów. Z wąskiego holu strome schody prowadzą na sypialne pięterko, idąc na przestrzał, trafiamy do maleńkiego ogródka odgrodzonego od sąsiadów dwumetrowym płotem. Zza płotu rozbrzmiewa głośna muzyka. Irlandzcy sąsiedzi jak co piątek urządzają hucznego grilla, a dym wdziera się do okolicznych, identycznych living roomów. – Skończą pewnie o 22 – deklaruje mój 93-letni wuj bez wielkiego przekonania.
– Nie myślałeś nigdy o powrocie do Polski? – pytam, obserwując, jak rozmasowuje bolące nogi po kolejnym marszu na pięterko. Na etażerce piętrzy się stos polskich gazet, wiem też, że co roku jeździ do Grudziądza, by brać udział w święcie tamtejszego pułku ułanów. Jego ojciec był jednym z nich. – Tu jednak jest kultura, a w Polsce... Czyste chamstwo. Gdy na wakacjach stanęliśmy w złym miejscu, od przejeżdżających kierowców nauczyłem się więcej polskich przekleństw niż przez całe życie. Na Polskę nie mam już siły.
Poszukiwanie rodaków na Actonie nie wymaga pomocy Sherlocka Holmesa. 300 metrów na prawo od brytyjskiego supermarketu Morrisona dzielnie trzymają się Delikatesy Mleczko. Kawałek dalej widzę Orła i Stokrotkę. Nad hinduskim warzywniakiem powiewa dość nieoczekiwanie baner Sami Swoi, a w głębi ulicy reklamuje się polski salon fryzjerski. Tam też kieruję pierwsze kroki. Na wprost od wejścia Marcin (półtora roku w Anglii), strzygąc zaprzyjaźnionego klienta, mówi: Niektórym tu wystarcza jakiekolwiek hasło, żeby się dać sprowokować. Nie wiesz, co takiemu głupkowi do głowy strzeli – i zaczynają bić. Ale w Polsce też wystarczy słowo, żeby doszło do mordobicia. Zresztą w Polsce prędzej w łeb dostaniesz niż w Londynie. No, chyba że chodzi o sobotę w Belvederze (pub na Actonie – przyp. autorki). Wtedy jest konkretnie: karetki, policja, walka z ochroną, standardowo.
– Do mnie przyszedł kiedyś sąsiad Anglik i się skarżył, że Polacy się biją. „Dżizas, piją i biją się, stoły latają, krzesła”. Więc mówi ten Anglik: „Zadzwonię na policję”. No i pierwszy raz w życiu widziałem, jak helikopter nad dom nadleciał i halogenem walił, policja skakała przez płot, jak w amerykańskim filmie. A ci jak raz przestali się bić i pili zgodnie dalej. Więc policja tylko sprawdziła, czy wszyscy żywi, i odjechała – wspomina Grzegorz, klient salonu.
Pytam Marcina o Brexit. – Na razie nic się nie dzieje, wszyscy pracują jak pracowali, cisza w temacie. Najważniejsze, że tu się można utrzymać z jednej pracy: opłacić pokój, wakacje, jakieś ekstra. Nie trzeba kombinować. Jak chcesz oszczędzić, to żyjesz w kilku w jednym pokoju i odkładasz. A jak chcesz żyć normalnie, to też możesz. Jeśli Angole powiedzą mi „do widzenia”, to kłopotu nie ma. W pięć godzin pakuję plecak i jadę do innego kraju, choćby do Danii. Jesteśmy w Europie, tak? Nie tak jak ci, co eurotunel w Calais oblegają. Masakra.
Także świeżo ostrzyżony Grzegorz w Brexicie nie widzi problemu: posiedzi tu jeszcze rok, góra dwa, na budowlance – i wraca. Tymczasem pięć lat już zleciało. Rozłąka z rodziną boli, ale coś za coś: w Polsce na dom by nie zarobił.
Jola, śliczna fryzjerka strzygąca małego chłopca przy sąsiednim stanowisku, włącza się do rozmowy. – Jestem tu już cztery lata, brakuje mi roku do rezydentury. I co ja zrobię? Mam w Polsce rodziców i sześcioro młodszego rodzeństwa. Nigdy nie mieliśmy swoich pokojów, swojego miejsca. To jak ja im się teraz na głowę zwalę? Raczej wyjadę gdzie indziej, może do Norwegii. Szkoda, bo od zera trzeba będzie zaczynać. Tu na początku też nie było łatwo, ale po roku w college’u i różnych kursach zarabiam naprawdę przyzwoite pieniądze. Po opłaceniu mieszkania i życia jestem w stanie odłożyć tysiąc funtów miesięcznie. I jeszcze wysłać ciuchy młodszym siostrom. Wiadomo, z Londynu! A w Polsce to te pięć tysięcy złotych nawet przez rok odłożyć byłoby trudno? – patrzy na mnie pytająco.
Krzysztofa poznaję w kolejce do mycia głowy. Pracował wcześniej w dużej finansowej korporacji. Mówi, że pierwsze skutki Brexitu już widać na Canary Wharf (biurowy kompleks rywalizujący z City o miano centrum finansowego Londynu). Duże instytucje finansowe przenoszą swoje siedziby do innych państw, np. do Dublina. Kiedy wychodzę, Krzysztof macha do mnie: chce dodać coś ważnego. – Załatwiam sobie brytyjski paszport i polecam ten ruch każdemu, zwłaszcza tym, którzy chcą zachować kontakty z Polską. Dwa kraje, dwa paszporty, podwójne bezpieczeństwo.
Ealing Broadway, Londyn Zachodni
Do aplikacji City Mapper wystarczy wpisać: Żyliński, White House, by uzyskać precyzyjne wskazówki, jak dotrzeć do rezydencji jednego z najbardziej rozpoznawalnych Polaków na mapie emigracyjnego Londynu. Kandydat w ostatnich wyborach na burmistrza Londynu; człowiek, który wyzwał na pojedynek szablą Nigela Farrage’a, gdy ten obciążył Polaków odpowiedzialnością za lokalne korki; sponsor wielu polonijnych przedsięwzięć; fundator pomnika złotego ułana w Kałuszynie. Secesyjnego pałacu nie widać z ulicy, jednak tuż za bramą wznosi się Łuk Triumfalny zapowiadający, co może nas czekać w środku. I rzeczywiście: ukończona w 2009 r. budowla nie wzbudziłaby żadnych podejrzeń, gdyby ktoś postawił ją w warszawskich Łazienkach.
– Nie znajdzie tu pani ani jednego angielskiego przedmiotu, ani jednego mebla. Tu jest Polska! Polska wyspa na angielskim morzu – mówi właściciel pałacu, który właśnie wrócił z fitnessu. – Czy będzie pani przeszkadzało, jeśli zdejmę buty? Na bosaka jestem w stanie chodzić dziesięć godzin, w butach męczę się po kwadransie. Zostało mi to z hipisowskich czasów, kiedy po Londynie jeździłem metrem i chodziłem tylko boso.
Korzystam z okazji i proszę, by zademonstrował kilka tanecznych pas. Słyszałam o jego miłości do baletu. Żyliński sumiennie pokazuje układ à la Jezioro Łabędzie. Widać, że kolana starszego pana są jeszcze w młodzieńczej formie. Po tym wstępie możemy już pogadać o Brexicie. – Wywodzę się ze starej Polonii – pan Jan dla równowagi zdrowotnej zapala papierosa. – Mój ojciec był prawnikiem generała Andersa, jako nastolatek podkochiwałem się w jego córce. Jednak stara Polonia nic dziś nie robi, nie idzie w media, nie idzie w politykę. A ja trzymam z młodymi, więc mój stosunek do Anglików jest inny niż starej Polonii. Jej stosunek opiera się na wdzięczności. Za to, że Churchill nas przygarnął po wojnie, ocalił od komunizmu. Ja natomiast uważam, że to Brytyjczycy powinni być nam wdzięczni. Nie tylko za to, że obroniliśmy ich kraj w czasie wojny, ale przede wszystkim za to, że teraz ratujemy go naszą pracą.
– Czy nasza praca na zmywaku jest rzeczywiście ratunkiem dla Wielkiej Brytanii? – pytam prowokacyjnie, ściągając na siebie ułańską szarżę gospodarza. – Proszę nie wierzyć, że Polacy pracują tu tylko na zmywaku. Albo że siedzą na zasiłkach. To propaganda! Polacy są tu prawnikami, lekarzami, biznesmenami, a niedługo doczekamy się pierwszego polskiego miliardera na Wyspach. Dam konkretne przykłady. Polak, prawnik, przyjechał siedem lat temu, dziś ma tu trzy kancelarie: w Londynie, Manchesterze i Birmingham, zatrudnia setkę innych prawników. Dalej, hurtownik: obsługuje wszystkie polskie sklepy na Wyspach. Po odliczeniu wszystkich kosztów i podatków wyciąga na czysto pół miliona funtów tygodniowo. Trzy miliony złotych. Tygodniowo! A to dopiero początek. Właśnie się dowiedziałem z dobrze poinformowanego źródła, że polską firmę zaproszono do świadczenia zaawansowanych usług dla rodziny królewskiej. Nie mogę zdradzać szczegółów, bo to tajemnica, ale nasi ludzie penetrują już nawet pałac Buckingham.
Czy Brexit tego wszystkiego nie popsuje? Patrzy na mnie z politowaniem. – Anglia nie podryfuje nagle gdzieś w okolice Nowego Jorku. Proszę mi wierzyć, zostanie na odległość kanału La Manche od Europy. Brytyjczycy potrzebują świeżej imigranckiej krwi dla podtrzymania obiegu swojej gospodarki. A my ich kładziemy. W czasie wojny byliśmy od nich lepsi, teraz też jesteśmy. Tu się buduje polskie mocarstwo na Wyspach!
Westminster, centrum Londynu
– Wstaję rano, zapalam papieroska, piję piwko lub dwa, jadę na Camden, na misję darmową z kolegami Polakami się spotkać. Tam jakaś kawa, herbatka, piwko i tak dalej… Potem obiad, no i tak powoli dzień zleci.
– A zimą?
– Tak samo. Zresztą jaka tu zima, jak tu zim nie ma?
Z Andrzejem, podopiecznym charytatywnej organizacji St Mungo, opiekującej się bezdomnymi, gwarzymy sobie na podwórku głównej siedziby stowarzyszenia, w samym centrum Londynu. Mimo że policja goni bezdomnych ze śródmieścia, w okolicy łatwo się na nich natknąć, drzemiących spokojnie w śpiworach w sąsiedztwie Katedry Westminsterskiej.
Andrzej jest podopiecznym St Mungo od kilku lat. – Za komuny żyło mi się dobrze – sprawdza przezornie, czy wystarczy mu papierosów do końca opowieści – handlowałem złotem, dolarami. Jak komuna upadła, to wszystko upadło. Wyjechałem do Szwecji, a w 2006 r. trafiłem do Londynu. Przez pół roku pracowałem, a jak praca się skończyła, to wylądowałem na ulicy. Tak jak stałem: w klapkach i podkoszulku. Nie wiedziałem, co robić. Potem spotkałem innych Polaków i oni mnie pokierowali: gdzie są darmówki, znaczy się darmowe jedzenie, gdzie się można ogolić, oprać. Spałem po autobusach, parkach, różnych miejscach... Weronika (polska pracownica St Mungo – przyp. autorki) to taka moja dobra duszka. Bez niej nic bym nie załatwił, bo ja słaby z językiem angielskim jestem. No ale jak się miałem nauczyć, jak stale z Polakami przebywam? Dzięki Weronice mieszkam już pięć lat na hostelu, za kilka miesięcy dadzą mi lokal socjalny na Camden, a za dwa lata będę miał własne mieszkanie: takie są tu procedury, nie masz nic od razu. Ogólnie jednak nie jest źle: mam lekarza, pieniądze socjalne, ubezpieczenie. Tego mi Brexit nie zabierze. Do Polski się nie wybieram, mam tam dwie siostry, codziennie z nimi przez telefon rozmawiam. Chciałyby tu przyjechać, ale gdzie ja je teraz wezmę? Jak dostanę mieszkanie, to zaproszę siostry do siebie. Na razie mam iść na angielski. Zapłacą, to pójdę, może coś tam jeszcze do głowy wejdzie? Tak w ogóle, to Anglicy muszą się z nami liczyć. My, Polacy, przynosimy tu rocznie 11 miliardów z podatków. A ten Cameron namieszał trochę i obciął mi połowę miesięcznego zasiłku. Miałem 960 funtów, zostawił mi 420. Namieszał jak byk, ale on nie lubi Polaków.
Hounslow East, Londyn Zachodni
Siedziba polskich mediów: tygodnika „Cooltura” i Polskiego Radia Londyn mieści się w wyremontowanym budynku dawnego kina Odeon. Trafiam akurat na awarię klimatyzacji. To dlatego Artur Kieruzal, szef PRL, prowadzący właśnie audycję „Poranna Zmiana” urzęduje przy otwartych drzwiach, mimo że nad wejściem świeci się lampka „on air”. Artur jest tu od samego początku. Przez 10 lat radio zbudowało sobie grupę wiernych słuchaczy liczącą ponad 300 tys. osób, nie mówiąc o słuchaczach z internetu. Artur pyta ich dziś na antenie o pierwsze skojarzenie z Polską.
Gdyby nagle zniknęli wszyscy imigranci, Wielka Brytania wywróciłaby się w miesiąc
Złotą polską jesień, bigos i wigilię szybko przebijają skojarzenia negatywne: nieuprzejmość, biurokracja, ZUS i płachty reklamowe niszczące krajobraz. Oraz „depresyjność”. O dziwo, ani słowa o polityce. W przerwie na wiadomości Artur zdejmuje słuchawki i wygłasza teorię na temat Polaków i Brexitu. – Musimy się uderzyć w piersi. Jesteśmy takim narodem, który sobie tutaj w większości doskonale daje radę. Wielu zainwestowało w domy i mieszkania, założyło świetnie prosperujące biznesy. 92 proc. polskich imigrantów uczy się albo pracuje. To najwyższy odsetek wśród wszystkich nacji w Wielkiej Brytanii, wliczając rdzennych Brytyjczyków. Ale ciężko się integrujemy i ciągniemy ze sobą smutny kulturowy balast.
Symbolem tego balastu jest dla Artura pusta puszka po polskim piwie rzucona gdzie popadnie. – Kiedyś zrobiłem akcję „Nasi tu byli”. Wysprzątaliśmy długi odcinek malowniczego kanału rzecznego i naliczyliśmy, do dziś pamiętam, 1365 puszek po Lechu, Żywcu i Okocimiu; same rodzime marki. Myślę, że właśnie tymi puszkami, niechęcią do nauki angielskiego, do integracji, przyczyniliśmy się do uruchomienia fali, której na imię Brexit.
– Jesteśmy szanowanymi obywatelami tego kraju – podkreśla rezydujący piętro wyżej Włodzimierz Witkowski, właściciel kilku różnych biznesów, w tym radia PRL. – Polakom aklimatyzacja nie jest do niczego potrzebna. Oficjalnie jest nas tu 800 tysięcy, nieoficjalnie ponad milion, z czego 600 tysięcy siedzi w samym Londynie. To głównie ludzie w wieku 25–40 lat. Jesteśmy u siebie. Polak nie musi znać angielskiego, żeby tu sobie radzić: ma polskie sklepy, media, kolegów, którzy w razie czego pomogą. Osobiście nie przepadam za angielskim, preferuję języki słowiańskie.
W drodze powrotnej wpada mi w ręce ulotka: Big Ben, czerwony piętrowy autobus, czarny tłum postaci zwrócony w kierunku mapy Wielkiej Brytanii. Wytłuszczonym drukiem pytanie: „Słyszałeś na temat Brexitu?!”. Wydawcą jest Prestige Financial House, czyli Polski Dom Finansowy, którego siedzibę odkrywam nieopodal.
Doradca finansowy PFH, Boril Wdowczyk, zaczyna groźnie. – Siedzimy na tykającej bombie. Już niedługo może się okazać, że cały nasz dorobek, domy i firmy będziemy musieli zostawić za sobą, bo jakiś urzędnik nie wyda nam zezwolenia na pracę. Dlatego naszym zadaniem jest informować rodaków, jak się uzbroić przeciwko Brexitowi. Odpowiedzią jest rezydentura: czasowa, jeśli ktoś jest tutaj rok, i stała dla tych, co przeżyli pod rządami królowej przynajmniej pięć lat. Warunkiem jest udokumentowanie historii zatrudnienia, samozatrudnienia bądź finansowej niezależności w tym okresie. Wnioskodawca powinien udowodnić, że utrzymywał się samodzielnie z legalnej pracy lub ze środków niepochodzących z państwowej kasy socjalnej. Bierzemy także pod uwagę różne stany pośrednie: np. ktoś jest już trzy lata, ale jego dziadek walczył w bitwie o Anglię. Naszym zadaniem jest – za niewielką opłatą – informować rodaków o istniejących możliwościach i przeprowadzić ich bezpiecznie przez całą procedurę.
– Jaki odsetek Polaków – udaje mi się wcisnąć pytanie w przerwie na oddech prelegenta – wróci do kraju pod wpływem Brexitu?
Wdowczyk przygląda mi się pobłażliwie. – Chyba ilu jeszcze przyjedzie? Szacujemy, że wielu, ale na podjęcie decyzji zostało im już niewiele czasu. Dlatego powołaliśmy nową firmę, Anti Brexit Solutions, której zadaniem jest załatwianie Polakom zatrudnienia przez brytyjskich pracodawców. Nad nową ulotką jeszcze pracujemy, docelowo ma to być statek w kształcie Wielkiej Brytanii odbijający od brzegów Unii Europejskiej. Szczerze mówiąc, chciałbym za jakiś czas zobaczyć minę Farrage’a, który chyba zapomniał, że zakazany owoc najlepiej smakuje. Przy naszej logistyce jesteśmy w stanie zaprosić na Wyspy całą Polskę. A pani – ściska mi dłoń na pożegnanie – nie chciałaby popracować w BBC? Jakby co, pomogę.
Slough, hrabstwo Berkshire
W polskim zakładzie pogrzebowym prowadzonym przez Jacka Nowakowskiego trafiam na wizytę klienta. Majster budowlany przyjechał załatwić formalności związane ze śmiercią pracownika. – Nie przyszedł do roboty, powiesił się w oknie wynajmowanego pokoju – majster nie doszedł jeszcze do siebie po tym wydarzeniu. – Nie wiem dlaczego, chyba alkohol. Mówił, że chodzi na mityngi AA, ale ostatnio ciągle coś zawalał. Może zapił i już nie chciało mu się walczyć? Nikt z rodziny nie przyjechał, więc to na mnie spadło.
Siedzimy na tykającej bombie. Naszą bronią będzie rezydentura lub podwójne obywatelstwo
– Może w Polsce lepiej by mu się wiodło? – pytam.
– W Polsce? – majster patrzy na mnie zmęczonym wzrokiem. – A co niby jest takiego w Polsce? Tu przynajmniej jest praca. Żyjesz może z dnia na dzień, ale ten dzień jest przewidywalny. Jeśli stracisz pracę w poniedziałek, to znajdujesz ją w czwartek, a jak ci się nie chce szukać, to najdalej po trzech tygodniach. A tam? Ludzie po kilka lat szukają pracy. A jak znajdą, to nie wiedzą, czy z pensji mają zapłacić mieszkanie, czy jedzenie.
Podpisuje fakturę i płaci kartą za transport ciała do Polski. Biuro załatwi resztę.
– Niech pani zapamięta, ludzie stąd nie wracają – rzuca mi na odchodnym.
Wychodzę na ulicę zaczerpnąć powietrza. Na płocie sąsiedniej posesji ktoś wymalował starannie: „Legia kurwa, Arka górą”. Wzdłuż sennej ulicy w centrum miasteczka rosną rachityczne angielskie klony. Tylko przed budynkiem polskiego zakładu pogrzebowego szumi rozłożysta, środkowoeuropejska brzoza...
– Podrzucę panią do stacji – zaczepia mnie Monika, urocza sekretarka zakładu pogrzebowego. – Ja tu u pana Jacka tylko biuro prowadzę, te trumny na zapleczu, ta lodówka i kaplica nie są w mojej gestii. Nie mam takiej odporności. To głównie ludzie młodzi, samobójcy, którym się tutaj życie nie ułożyło. Nasza emigracja jest jeszcze za młoda, żeby umierać zwyczajnie, ze starości. Co do Brexitu, to on na razie głównie na myślenie działa… Człowiek się zastanawia, co będzie, jak się zacznie ta cała procedura, ten pięćdziesiąty paragraf. Szczerze powiem: nie będę czekać, najdalej za dwa lata do Polski wracam. Zobaczyłam swoje, pomieszkałam, nie dorobiłam się fortuny. Mam tu męża i dziecko, ale nie mamy babci. Dopiero z tej odległości widać, jak bardzo jest potrzebna. A Brytyjczycy nie zdają sobie sprawy z tego, co zrobili: gdyby teraz pojawiła się wróżka, machnęła różdżką i nagle imigranci by zniknęli, Brytania wywróciłaby się w miesiąc.
Harlow, hrabstwo Essex
Od stacji kolei podmiejskiej do placu The Stow, na którym 3 września br. doszło do zabójstwa Arkadiusza Jóźwika, jedzie się niecałe pięć minut. Harlow jest nieduże, senne i w środku sobotniego przedpołudnia prawie pozbawione ludzi. Placyk zamykają z trzech stron niskie pawilony, w których mieszczą się kafejka, cukiernia, sklep AGD, apteka i pizzeria, w której Jóźwik zamówił swój ostatni posiłek. Piętra budynków zajmują mieszkania komunalne. Okoliczna ludność to biali Brytyjczycy, przedstawiciele ubogiego, robotniczego środowiska. Kiepsko wykształceni, często bezrobotni. W co najmniej dwóch oknach dostrzegam flagi brytyjskie rozpięte na całą szerokość framugi.
Centralne miejsce placu zajmują trzy ustawione do siebie pod kątem prostym ławki, na których feralnej nocy doszło do konfrontacji między jedzącymi pizzę Polakami a agresywną grupą nastolatków. Kamery monitoringu zarejestrowały, że po wymianie zaczepek nastąpiło „bezpośrednie zwarcie, w wyniku którego Polacy odnieśli ciężkie uszkodzenia ciała”. Jóźwik zmarł w szpitalu kilka godzin później. Media obwołały go pierwszym męczennikiem Brexitu, zwłaszcza że większość mieszkańców Harlow głosowała za wyjściem ze Wspólnoty.
A jednak to właśnie angielscy sąsiedzi pierwsi zareagowali na tragedię, manifestując solidarność z rodziną zabitego. Wokół ławki, na której siedział, usypano morze kwiatów. Na przeciwległej ławce ktoś umieścił zafoliowany przed deszczem napis: „Down with racism. Polish People are welcome here”. Znicze, misie, koszulki Legii i replika historycznego zdjęcia pilotów z Dywizjonu 303 to polski wkład w dekorację tego symbolicznego miejsca pamięci. Stoję na bezludnym placyku, licząc, że może uda mi się nawiązać rozmowę z mieszkańcami.
Nagle zza moich pleców wyłania się młody mężczyzna z kwiatami w ręku, który przyklęka przed przypasanym czarną wstążką zdjęciem zabitego, żegna się pospiesznie i błyskawicznie znika, wyraźnie unikając kontaktu. Równie niespodziewanie na pustym placyku pojawiają się tutejsi policjanci. Zapytani o przysłanych niedawno do pomocy dwóch polskich mundurowych, milczą skonfundowani. – Są chyba w hotelu – mówi w końcu jeden z nich, obiecując, że przekaże im mój numer telefonu i wiadomość. Chciałabym zapytać, w jaki sposób pomagają lokalnej policji w dialogu z Polakami.
Przyciągam uwagę grupki nastoletnich rowerzystów, którzy na placyku wokół ławek trenują jazdę na jednym kole.
– Znacie tych, którzy to zrobili?
– Tak.
– Ile mają lat?
– Szesnaście. Nie, piętnaście.
– Wiecie dlaczego?
– No tak, po prostu. Oni od dawna tu ludzi zaczepiali, teraz są oskarżeni o morderstwo.
– A to nie było morderstwo?
– Nie... Oni nie chcieli zabić tych Polaków.
– Jednego zabili.
– Przypadkiem. To nie miało znaczenia, że jest Polakiem. Dobrze, że znowu można tu jeździć na rowerze.
Do rozmowy włącza się przechodząca obok staruszka w czarnym, zniszczonym płaszczu. – On był z Polski. Nie można było mieć lepszych sąsiadów. Nie będzie pokoju na świecie, gdy giną najlepsi ludzie. Także u nas, w Harlow. Bardzo smutne. Proszę to zapisać. Przepraszam i dziękuję.
Polscy policjanci nie odezwali się. Może dalej siedzą w hotelu?
Po powrocie do Londynu znajduję w e-mailu załącznik przesłany przez biuro Żylińskiego. To wizualizacja pomnika polskich pilotów z II wojny światowej, który milioner chce postawić przy Hyde Park Corner w centrum Londynu. Proszę pana Jana o komentarz do projektu.
– Udział naszych pilotów w bitwie o Anglię jest naszą kartą wstępu na Wyspy, ale to trzeba wylansować – tłumaczy Żyliński. – Żeby każdy przeciętny Anglik, nawet analfabeta, wiedział o tym, że Polacy są wspaniali i że należy nam się wdzięczność i miłość. Dwa tygodnie temu jeden z najważniejszych tutejszych publicystów politycznych napisał w „Sunday Timesie” wielki artykuł o swoim uznaniu dla Polaków, o naszych zasługach w czasie wojny i o tym, że Polak jest dla tego kraju optymalnym typem imigranta. Teraz chodzi o to, żeby tę postawę utrwalić.
***
Kama Veymont jest polską dokumentalistką, autorką kilkudziesięciu filmów i reportaży.
Tekst powstał przy wsparciu Fundacji Towarzystwa Dziennikarskiego „Fundusz Mediów”.
No comments:
Post a Comment
Note: only a member of this blog may post a comment.