Słuchajcie
uważnie, bo nie będę powtarzać!
Do
przejechania Normandii specjalnie nie przygotowywałyśmy się. Ot
pokonało się już Grecję, Hiszpanię i Portugalię. Hmm ale to
słoneczne kraje i dwa ostatnie pokonałyśmy autem. Damy rade i
Anglię i Francję w środku lata! Czemu nie? Będzie ciepło i
przyjemnie. O jakże się myliłyśmy. Owszem było przyjemnie przez
pierwszy dzień wyjazdu.
Wiadomo
przygotowanie na wypad motorem. Przegląd motoru. Specjalne ubrania,
ekwipunek, rozłożenie ciężaru, najpotrzebniejsze rzeczy.
Dokumenty, mapy, niezbędne narzędzia, kamizelki, trochę
prowiantu. Dzień pierwszy pokonałyśmy 470 mil bez większych
przystanków. Drugi dzień zaczęłyśmy odprawę w Dover. Oczywiście
już zmoczone drogą na prom. Wybiórczo zostałyśmy poproszone na
stronę i zapytane o podstawowe sprawy bezpieczeństwa. Spytane czy
nie posiadamy jakiś niebezpiecznych przedmiotów. Odpowiedziałyśmy,
że..Nie! Żadnych. Zapomniałam tylko, że mam przy sobie dwa
scyzoryki. Scyzory raczej. Już na pokładzie zaczynamy się
przebierać w suche rzeczy i w miarę możliwości wysuszyć choć
troszkę kurtki. Obok grupy motocyklistów trochę dziwnie się
patrzących. Ale hmm myślę sobie. Na pewno żony każdego z nich
jadą za panami z zapasami leków i ciśnieniomierzami. Może tak,
może nie? Nasza satysfakcja ograniczała się do tego, ze jako
pierwsze zjechałyśmy z promu.
Francja
przywitała nas tym samym co żegnała Anglia. Deszczem. Szybko na
trasę i pierwszy poważniejszy przystanek w Abbeville. Tam zakup
najważniejszej rzeczy na drogę - mianowicie kuchenne różowe
rękawice. Dotychczas najlepszy zakup tej wycieczki. Normandzkie
widoki zupełnie jak w Polsce. Pola zbóż, buraków i rzepaku.
Jedziemy, jedziemy i dojechać nie możemy. Ciemno wszędzie, głucho
wszędzie, w końcu zatrzymujemy się na pettite caffe i pytamy o
jakiś hotel w pobliżu. Oui Oui! 10 minut drogi, w następnym
miasteczku. Wreszcie jakiś hotel i spanie. Dnia trzeciego, tu
odkrycie...przestało padać. Już na trasie Caen - Vierville
-sur-Mer zaczęłyśmy być na wojnie. Sznury jadących pojazdów
opancerzonych, wojskowych jeepów i pełno żołnierzy. To grupy
rekonstrukcyjne przybyłe na obchody D-Day. Widoki samych plaż Utah,
Omaha i zapierające dech w piersiach lasy krzyży poległych
żołnierzy. Mam wrażenie, że po stronie alianckiej i niemieckiej
walczyli chyba sami Polacy. Tyle Polsko brzmiących nazwisk.
Świadomość, że to tu rozstrzygały się losy końca II wojny
światowej przygniata. Barki desantowe jakby wyszły spod igły,
zapory no i Scherman na którego ostrzyłam sobie zęby. Na świecie
ostały się tylko cztery egzemplarze. Wsie normandzkie wyglądają
tak jakby zza rogu wyglądała Michelle i mówiła swe słynne
zdanie; Listen very carefully, I shall say this only once!
Trzeba
szybko się pożegnać i gnać na zachód do Mount Saint Micheal.
Jedziemy jedziemy i oczom nie wierzymy to fatamorgana. To chyba nie
istnieje. Zza horyzontu wyłania się bajkowy widok. Nie możne być
ale to... dziwne jakby ktoś postawił makietę z zamkiem z
Disneylandu???
Po
łacinie
znaczy Wzgorze Swietego Michala w Niebezpiecznym Morzu.
Benedyktynskie opactwo z poczatkami w roku 709. Wzniesione na górze
i mocno wysunięte
w morze. W momencie przypływu
opactwo odcięte
jest od ladu,
gdy jest
odpływ -
woda ukazuje parking i rozłegle
pola. Niestety UNESCO
sprawnie zablokowało
dostęp
do wyspy. Najbliższy
parking to pięć
km marszu lub jeżdzacy
busik. Sama grobla to 1800 metrów.
Czekać
nie ma sensu. To kolejna strata tej wycieczki. Robimy zdjęcia
napawamy się
widokiem. Podziwiam cudne warniki na calvados i cidre.
Gdyby jakaś
przyczepka.... Spożywamy
cidre (degustacja). Nabywamy
okazały
trunek i w droge w strone Doliny Loary. Musimy dotrzeć
do hotelu w Blois a droga daleka, ale i urokliwa wzdluż
rzeki i okazałych
lasów.
Dociągamy
sie jakoś
do Blois. Już
zmierzch. Jak
my znajdziemy hotel? Wjeżdzamy
w jakies osiedle? Tam
zsiadam z
motoru
i podchodze
do starego
Fiata Pandy.
W środku
siedzi dwóch
młodych
Arabów.
Łamaną
angielszczyzną
proszą
by jechać
za nimi i że
doprowadzą
nas do celu??? Ok! Jedziemy za nimi. Takie kretactwa uliczek i
zaułków
nie wróży
nic dobrego? Do haremu za stare i za grube. Sprzedają
nas? ee nie? Auto zatrzymuje się
na promenadzie. Dalej kierowca
wskazuje
gdzie mamy jechać
i gdzie skręcić.
Dziękujemy
za bezinteresowne pokazanie drogi. Wyjeżdzamy
z Blois. Prawie w Saint Gervais ale nie to? Zajeżdzamy
na parkingi niby to obrzeża
i niby zaczynają
się
hotele? Ale
naszego nie widać.
Żona
wyrusza na szukanie drogowskazu. Udaje sie do McDonalds`a. Tam
dyspozytorka nie tylko przerywa prace ale wychodzi na rondo niemal
poprowadzając
nas
ku światu.
Po
przygodach z Paryżanami można było tylko spodziewać się ich
wysoko postawionej głowy i prychnięcia. Hmm
bezinteresowność
to za mało.
Jedziemy i ooo jest Statua Wolnosci. Tylko noc i jakies dziwne
wejscie?? Zamiast recepcji jakiś
automat, który
daje nam klucz do pokoju?? Hmm troche egzotyki
musi być.
Pokój.
Kąpiel
i najprawdziwsza uczta!!!! Wszystko co kupiłyśmy
teraz zjemy.
A jest co, i napitek też
jest. W
nocy nie
mam śmiałosci
by przeżucic
sie na drugi bok.
Dzień
święty - Niedziela.
Reims, Verdun, Grand Hetange, St Quentin.
Dosłownie
kilometr za centrum Reims rozciagają się
wytwórnie szampanów.
Żona chce zwiedzić
piwnice gdzie wyrabiany jest Dom Perignon? Po okrążeniu
paru rond nie trafiamy. Trafiamy za to do
Pommery. Piwnice omszale i śmierdzi jak w
szopie. Nie robi na mnie to wrażenia.
Co innego w Porto. Rzecz gustu. Korytarze
noszą nazwy miast i krajow zamawiających
szampana. Pierwszy korytarz nazywa sie Edimbourgh. Cóż
za zrzadzenie losu? Krótka degustacja.
Szampan rocznik 98. Trzykrotna destylacja.
Smakuje okropnie. To nie dla mnie.
Podniebienie zbyt chłopskie. Wsiadając
na motor jakoś
mi tak dobrze? UFF kiszki sie uspokoiły.
Ciocia nabrała ostrości
myśli i uśmiech pojawił
się na buzi.
Ciągniemy
sie do Twierdzy Hackenberg w Vecking. Ale czy zdążymy?
Już widze na podwórkach
gospodarstw - bunkry. Schemat ten sam. Merostwo, żandarmeria
i otwarta patiseria. Zero ludzi. Mijamy
malownicze pola, wsie i miasteczka. Tu sie rozgrywała
bitwa narodów. To tu był
koniec Belle Epoque. Tu rozgrywały
sie dzieje Europy i koniec marzeń
mocarstw. Wyobrażam sobie okopy w
Święcie Wiosny Modrisa
Eckstein`sa. Pola Verdun to niekończace
się cmentarze, pomniki i miejsca kultu.
Czasem jest to kilkanaście krzyży,
czasem szereg mogił ciągnących
sie po horyzont. Rzecz niesamowita Fort
Verdun. Niestety już zamkniety dla zwiedzających.
Na zjeżdzie widzimy Hettange-Grande to
Fort Immerhoff. Pani przewodnik tłumaczy
zawzięcie i wskazuje na zegarek. Przerywamy jej i mówimy- englaise,
allemagne, no... wreszcie uśmiecham się i wyparowuje.... polonaise!
No!- odpowiada pani i dalej radośnie dokańcza swój wywód. Coż
zrozumiałyśmy, że idziemy już zwiedzać. Zwiedzanie samych
bunkrów było szybko i sprawnie. W drogę.
Żeby
nadrobić czasu i trzymać się tylko autostrady zaczepiamy o
Luxemburg i Belgię. I od niej zaczyna się koszmar. Mijamy wsie i
miasteczka, w kórych są małe lokaliki gastronomiczne. O jakże bym
teraz weszła do takiego pieca opalanego drewnem. Deszcz sieka po nas
jak groszek o durszlak. Nigdy tak się nie wymodliłam o coś suchego
i ciepłego. W uszach mam słuchawki i na wezwanie Ramsteina -
Mutter, mam oczy pełne łez. To prawda świat mierzy się na
Francje. Tak! To naprawdę duży kraj. Intuicja kierowcy nie
opuszcza. Trafiamy wreszcie na parking hotelowy.
Po
jakimś czasie podchodzi
do mnie chłopak- mniemam z recepcji. Na
migi i po francusku zaprasza. Chyba wyglądam
jak wyplosz, bo dziwnie się
na mnie patrzy.
Po zakwaterowaniu obie wykrzyczałyśmy
ZUPY! W środku znajdował
sie automat z pomidorowa
(niby) i z herbatą. Wszystko smakowało
wybornie! Do tego wylałyśmy
wszystkie resztki likieru gruszkowego. Sił
nie ma na sen. Pierwsza w nocy i co ciekawe w telewizji
puszczane jest porno i widac wszystko. Nikogo to nie rusza.
Ja nie mam sił przeżucic
sie na drugi bok. Mokre rzeczy niby sie suszą.
Rankiem w Calais przemoczone i znów wracamy na
deszcz.
Na
czas wjeżdzamy
na prom. Krótka
odprawa. Motocyklistów
już sporo.
Śmieją
sie pod nosem dając
dobre rady, że
najważniejsze
są
skarpetki! Pytają
czy to nasza pierwsza wyprawa, karcąc
nas obie
wzrokiem i ogólnym
panoszeniem się.
Mrucze
tylko jak się nie przewrócisz to się nie nauczysz! Chce
zrobić
sobie zdjęcie
babelków
powietrza wydobywających
się
z mych butów.
Pływam
cała.
Przebieram buty, skarpety, koszulki. Targamy się
na pokład.
Musimy sie zagrzać.
Niebo nad kanałem
nie wróży
nic dobrego. Dobijając
do brzegów
i po zjechaniu na lad
nawet nie pada. Nawet
ladnie.
Uff.
O to sie modliłam.
Modlitw
nie starczyło
na długo.
Tunel i ten przeklęcie
długi Londyn. Najgorsze
to pęd
kół
i woda spod nich. Mamy przed sobą
ciężki
kawałek
drogi. Po jakimś
juz servisie nie wytrzymuje. Rugam żone
strasznie. Nie dojedziemy do hotelu. Trudno. Zapalenie płuc
mamy jak w banku. Nie ma co sie upierać
i jechać.
Przeliczyła
sie żona
i to mi przyznaje. To byla pierwsza taka kłótnia.
I nie przebierałam
w słowach
a raczej to był
stek. Bity, krwisty monolog. Żona
mnie
uspokaja. Zatrzymujemy
się
w
następnym motelu
i pytamy o pokój.
Nie mieli. Trzeba szukać
w innym.
W
następnym motelu
jesteśmy
tak wykończone,
że
nie mamy fochów
ani nie
prowadzimy dalszych
dyskusji. Chce tylko wziaść
tabletki.
Pod
goracą
wodą
siedze dobrą
godzinę.
Dodatkowo trzy
koszulki i skarpety. Wszystko
na dodatek brudne. Ubrania
niby
sie
suszą.
Dzień
ostatni, siódmy i błogosławiony. Mokniemy tak samo co zawsze. Już
nam tak nie spieszno. Droga jakby sie dlużyla.
Przejaśnia
się
i nawet świeci
słońce.
W Scottish Corner obowiazkowy skok radosci. Już
prawie Edynburg.
Już
jest w kurniku juz wita sie z gąską.
Żona
nie wierzy, że
to koniec. Wieziemy słońce.
We did it! I bardzo happy!
Morał;
Już mierze siły na zamiary.
calosc w