Yolande wybiła się z wojny i niewolnictwa.
Rose i Anjelina najpierw dobiegły do obozu. Potem zrobiły wszystko, by z niego wybiec. Do życia.
Siostry Mardini dopłynęły wpław do brzegów wyspy Lesbos. Teraz młodsza z nich ma nowy cel: olimpijski medal.
Biłam się, by przetrwać
Yolande wyszła do szkoły i nigdy nie wróciła do domu. - Bomby, dużo bomb. Spadały, huczało mi w głowie. A potem nie było już szkoły. Nie było już rodziny. Czy żyją? Czy mój dom stoi? 18 lat o tym myślę - judoczka bezradnie rozkłada ręce.
Na sali w Instytucie Reaçao u podnóży faweli Rocinha w Rio de Janeiro zaduch miesza się ze wspomnieniami Yolande. Plask ciał upadających na matę i gwizdek trenera szatkują jej porwane wspomnienia.
Niechętnie wraca do 1998 roku, do Bukavu na wschodzie Konga. Dziesięcioletnią dziewczynkę uratowali żołnierze. Yolande pamięta biegnących ludzi, zakrwawione ciała wołających o pomoc. Potem wojskowy samolot i lądowanie na stadionie w stołecznej Kinszasie - 1500 km od domu.
- W obozie dla uchodźców było dużo dzieci. Musieliśmy walczyć o wszystko. Musiałam nauczyć się bronić, by przetrwać. To był wstęp do judo. A potem wychowawcy z obozu zaproponowali nam różne aktywności dla rozwoju. Wybrałam judo i tak już zostało - uśmiecha się lekko.
Gdy zaczęła zdobywać puchary, upomniała się o nią krajowa federacja. Zaczęła jeździć na zawody po całej Afryce. - W Kongu traktowano nas jak niewolników. Nie mieliśmy minuty dla siebie. Czuliśmy się jak żołnierze na musztrze. Dawali nam do jedzenia tylko chleb i kawę, a po porażkach zamykano nas za karę do ciemnych komórek. Za brak sił do walki! - opowiada.
Pięć trudnych godzin
W 2013 roku Mabika i jej kolega z reprezentacji Popole Misenga przyjechali z kadrą na mistrzostwa świata w judo w Rio de Janeiro. Trener ukradł ich paszporty i pieniądze. Zniknął. Przez kilka dni nic nie jedli. Błąkali się po mieście.
Yolande: - Byłam wykończona, ale powtarzałam sobie: to szansa, uciekam, nigdy już nie będę uprawiać judo, jedynej rzeczy, którą kocham, ale uwolnię się od Konga, od tego życia.
Trafiła do afrykańskiej społeczności - fawela Cinco Bocas na północy Rio to nie jest bezpieczne miejsce. Ktoś powiedział jej o Caritasie. Inny załatwił pracę w fabryce. Po roku dowiedziała się o klubie Reaçao. Zaczęła treningi. Na początku trzy razy w tygodniu, a gdy się okazało, że wystartuje w IO - codziennie.
Gerardo Bernardes, trener: - W Kongu cały czas kazali jej wygrywać. Bo jak nie, groziło jej więzienie. U nas ma zapewnioną opiekę psychologa i dietetyka. Trafiła do nas po długiej przerwie i tylko 15 miesięcy przed IO. Musieliśmy uczyć ją techniki, ale jest coraz silniejsza.
Yolande wynajmuje kawałek podłogi w małym domku w faweli. Dojeżdża do klubu z północnych rubieży Rio aż do samego wybrzeża, nieopodal plaży Ipanema. Pięć godzin dziennie spędza w środkach transportu miejskiego.
- Kilka bezczynnych godzin sprawia, że wracają moje koszmary z Konga. Przeszłość mnie nachodzi. Chcę już żyć swoim życiem, dlatego trenuję, uczę się portugalskiego. W końcu odnalazłam dom. W Rio. Jestem pewna, że zostanę tu na zawsze - zamyśla się Mabika.
- A co, jeśli przeszłość ci nie odpuści?
- Guillaina, Beby, Dody, Bobette, może któryś z braci żyje? Może też im się udało? - wzdycha Mabika. - Igrzyska olimpijskie to dla mnie ogromna szansa. Może mnie zobaczą w telewizji, przeczytają w gazecie i zadzwonią? Jeśli tylko żyją.
Biegnij, Sudanko, biegnij
Wystrzał pistoletu. Biegną. Rose boso, Anjelina w skarpetkach. W tłumie kobiet z podciągniętymi do ud spódnicami. Wśród nich chłopiec z gumowymi podeszwami przywiązanymi do stóp sznurkiem. Piaszczystą drogą, wśród jednostajnych zabudowań i białych namiotów.
Metą jest brama wjazdowa do obozu Kakuma. W języku suahili Kakuma znaczy po prostu "Nigdzie". To jeden z największych obozów dla uchodźców na świecie, 100 km od granicy Kenii z Sudanem Południowym. W środku tłoczy się 180 tys. ludzi, jedna trzecia z nich to uciekinierzy z dawnego Sudanu, jak Rose i Anjelina.
Jest sierpień 2014 roku, godzina 7 rano, bezchmurne niebo. Do obozu przyjeżdża Tegla Loroupe, pierwsza Afrykanka, która wygrała maraton, potem biła kolejne biegowe rekordy, aż stała się legendą. Dziś szuka talentów i zajmuje się prawami człowieka - dlatego znalazła się w obozie Kakuma.
Na starcie 200 zawodników. Wychudzeni, ale uśmiechnięci. Większość boso. - Kiedy to zobaczyłam, nie mogłam uwierzyć. Kilka miesięcy później spotkałam Thomasa Bacha z MKOl. Opowiadam mu o tym, a on na to: "Mam pomysł. Pomożesz?".
Rok później MKOl ogłasza, że na igrzyskach olimpijskich w Rio de Janeiro wystartuje dziesięcioosobowy zespół uchodźców pod flagą IO. Media podchwytują wypowiedź Bacha: "Chcemy wysłać wiadomość nadziei do wszystkich uchodźców". 26 kwietnia syryjski uchodźca Ibrahim al-Hussein przenosi znicz olimpijski przez grecki obóz dla uchodźców. Ktoś pisze, że w brazylijskim Rio de Janeiro wystąpi "reprezentacja globalnego kryzysu". Mówią też o nich "Rio dream team".
Ale tamtego sierpniowego dnia w obozie w Kakuma nikt nie myśli o MKOl, igrzyskach, sprawach Pierwszego Świata.
Z pustyni do sierocińca
Każdy biegnie dla siebie. Rose Nathike Lokonyen, 23 lata, startuje, by pomóc rodzicom. I wyrwać się z Kakumy, gdzie mieszka już 13 lat. W międzyczasie jej rodzice wrócili do niepodległego od 2011 roku, ale wciąż ogarniętego lokalnymi konfliktami Sudanu Południowego. Ona i rodzeństwo zostali jednak w obozie. - Gdyby nas nie wywieźli do Kakumy, pewnie byśmy umarli - mówi Rose.
22-letniej Anjelinie Nadai Lohalith na trasie przypomina się rodzinna wioska w Sudanie Południowym. - Mama wypasała krowy daleko od domu, więc miałam do wyboru iść godzinę na dojenie albo biec pół godziny. I tak zaczęłam biegać - opowiada.
Meta w Kakumie to dla Rose i Angeliny początek nowego życia. Trafiają pod skrzydła fundacji Loroupe razem z 20 innymi osobami. Trenują miesiącami na wzgórzach Ngong, 40 km od stołecznego Nairobi. Tutaj do igrzysk olimpijskich przygotowują się też profesjonaliści: olimpijczycy, rekordziści świata, gwiazdy. To miejsce, gdzie - jak mówią Kenijczycy - "niesie się tylko odgłos butów do biegania". - Ale te same buty raniły stopy naszych dziewczyn. Pierwszy raz je tutaj włożyły. Były zupełnie surowe. Żółtodzioby. Nie wiedziały np., po co mają się rozciągać po wysiłku - komentuje trener John Anzrah.
Dla uchodźców przejście z pustynnego klimatu jest brutalne. Mieszkają w starym sierocińcu. Jedzą dobrze, mają lekcje, trenują. Ale niektórzy nie wytrzymują rozłąki z rodzinami. Tęsknią za obozem.
W Ngong w wolnym czasie Anjelina uczy się szydełkować, pochłania romanse. Rose nawiązuje kontakt z rodziną. Nie mogą uwierzyć, gdy Międzynarodowy Komitet Olimpijski ogłasza skład kadry uchodźców na igrzyska olimpijskie. W Rio de Janeiro Rose pobiegnie na dystansie 800 metrów, Anjelina - 1500 m.
Trener: - Nie chodzi o medale. Jadą, by udowodnić, że konflikt nie łamie ducha.
A może ich historia pokaże Europie, że napływ uchodźców na Stary Kontynent jest minimalny - aż 90 proc. przymusowych migrantów mieszka w krajach rozwijających się, w samej Kenii jest to aż 600 tys. ludzi.
Ponton
- W wodzie nie ma znaczenia, skąd jesteś - powtarza Yusra Mardini. W sierpniu 2015 roku zachodziło słońce, a ona wraz z siostrą płynęła przeładowanym pontonem w kierunku greckiej wyspy Lesbos. Uciekły z Syrii, najpierw do Libanu, potem do Turcji. Rodzice opłacili przemytników - 1200 dol. za osobę.
Pierwszą łódkę zawróciła turecka straż graniczna. Przy drugiej próbie silnik przestał działać, a ponton zaczął nabierać wody. Yusra, jej siostra i ich kuzynka wyskoczyły z niego.
- Nie bałam się śmierci, bo cokolwiek by się wydarzyło, mogłam dopłynąć do wyspy. Ale ze mną było 20 osób. 17 z nich nie umiało pływać - opowiadała Sarah, starsza siostra Yusry. - W Syrii pracowałam jako ratowniczka. Nie mogłabym sobie wybaczyć, gdyby ktoś utonął.
Yusra: - Nie miałam zamiaru siedzieć i narzekać. Jeślibyśmy utonęły, to z poczuciem dumy.
Trzy godziny ciągnęły ponton za liny. Dobiły do greckich brzegów. Potem była tułaczka: ktoś je okradł, ktoś nie wpuścił do pociągu. Jeden z policjantów na Węgrzech chciał je aresztować. "Dlaczego się śmiejesz?" - spytał Yusrę. - Odpowiedziałyśmy, że prawie umarłyśmy w morzu, czemu mamy się smucić? - opowiada dziewczyna. Puścił je. W Austrii dostały jedzenie i koce. Dotarły do Monachium, potem do obozu w Berlinie.
Bomba w basenie
Wszystko to brzmiałoby równie nieprawdopodobnie jak scenariusz filmu sensacyjnego, ale na historię syryjskich sióstr są dowody - na trasie tułaczki spotkały wietnamskiego fotografa, który podążał za ich grupą i robił zdjęcia. Nie wiedział, że Yusra jest reprezentantką Syrii w pływaniu. Gdy kilka miesięcy później niemiecki klub Wasserfreunde Spandau 04 pochwalił się mediom, że w drużynie trenuje Syryjka, a do tego ma szanse na udział w IO w Rio, fotograf przyleciał do Berlina. A wraz z nim setki dziennikarzy.
Siostry są zjawiskowe - mają długie czarne włosy, piękne twarze i sylwetki. Starsza Sarah z powodu kolczyka w nosie wygląda odrobinę bardziej drapieżnie. - Dopiero teraz żyjemy harmonijnie. Nic nie możemy robić porządnie, jeśli nie pływamy.
Sarah woli długie dystanse, Yusra pływa stylem motylkowym, który zagwarantował jej udział w igrzyskach. Historia Syryjki, która marzyła o pływaniu, ale musiała przerwać karierę, bo bomby zrujnowały jej dom i zniszczyły basen w Damaszku, stała się znana na całym świecie. Yusra stała się symbolem reprezentacji uchodźców. Bryluje.
- W Niemczech łatwiej kupić strój kąpielowy. I jest tańszy niż w Syrii - uśmiecha się w jednym z wywiadów. I dodaje: - Jestem dumna z tego, że jestem uchodźczynią. Jak siostra chce mnie zdopingować, mówi: "Pokaż im uchodźczynię".
Listonoszka ćwiczy wykop
- Do wszystkich konkurencji musiałyśmy mieć założony szal - opowiada Raheleh Asemani, zawodniczka taekwondo z Iranu. - Ale uwierzcie, że to nic trudnego, jeśli nosiło się go przez ponad 20 lat.
Nie chce wyjawić, jaka historia kryje się za jej ucieczką z Iranu w 2012 roku. Powie tylko, że kłopotem były dla niej, zawodowej sportsmenki, wyjazdy na zagraniczne turnieje i nie mogła się rozwijać. Trafiła do obozu dla uchodźców Zaatari w Jordanie, a tam wyłowiła ją Światowa Federacja Taekwondo, która w ramach akcji humanitarnej wysyła do obozów instruktorów sportu.
- Tak naprawdę chciałam być gimnastyczką, ale tato zasugerował, że taekwondo będzie dla mnie lepsze. W Iranie to znany sport, dziewczyny często go uprawiają - opowiada płynnie po flamandzku w belgijskiej telewizji 27-letnia Raheleh.
Też miała wystąpić w zespole uchodźców. Nie zdążyła - w kwietniu król Filip uznał, że jest Belgijką. Dzięki temu ten niewielki kraj wystawi aż dwoje zawodników w tej kategorii.
- Nie chodziło mi o to, czy jestem z Iranu czy z Belgii, chciałam tylko móc realizować swoje ambicje - deklaruje.
Już w 2015 roku stałą się bohaterką precedensu - chciała podejść do europejskich kwalifikacji olimpijskich w Stambule, ale nie miała obywatelstwa. Europejska Unia Taekwondo na wniosek MKOl jednogłośnie zadecydowała o przyjęciu jej do konkursu. Wygrała walkę z Finką. Rozemocjonowana powiedziała wtedy: - Pracuję na poczcie. Moim zadaniem jest dostarczanie listów. A dziś to mnie dostarczono bilet na olimpiadę! Jadę do Rio!
Listonoszka Raheleh po godzinach ćwiczy wykopy. Nie może przestać - tylko taekwondo ją cieszy. Kiedy nie ćwiczy, wpada w depresję.
Ratują ją jeszcze telefony na Skypie do rodziców i siostry. Dzwoni do nich codziennie z pokoju pełnego pluszowych misiów i oprawionych w ramki zdjęć. Nie wyobraża sobie, że mogłaby nie słyszeć ojca dwa dni z rzędu.
- Kiedy ćwiczę taekwondo, robię to dla całej mojej rodziny. Jeśli oni się uśmiechają, to jestem szczęśliwa. W Rio dam z siebie wszystko, by wygrać!
Podczas igrzysk w Rio de Janeiro w zespole uchodźców wystartuje dziesięć osób, w tym cztery kobiety.