W nowej dzielnicy mama znalazła dla mnie szkołę. White City Phoenix High School. Bałem się, bo miała być najgorsza w okolicy. Dwa lata wcześniej zgwałcili tam dziewczynkę, a trzy lata temu zadźgali chłopaka. Potem się dowiedziałem, że jeszcze gorsza jest Acton High School, bo jak wychodzisz z budynku, to dilerzy stoją tuż za płotem.
Bałem się tej szkoły, nie będę kłamał. Było w niej mało białych osób, chyba że Polaków. Tak to Somalijczycy, 70 proc. Może ze dwóch Angoli. W szkole klasy miały litery z wyrazu PHOENIX. Do P chodziły najzdolniejsze, a do X najgorsze, które nie dawały sobie rady albo były na przestępczej drodze. Dostałem się do klasy E, w której miały być dzieci bystre, które nie wszystko rozumieją. Ja nie rozumiałem prawie nic, więc korzystałem z pomocy polskiego nauczyciela, który tłumaczył. Na matematyce królowałem, ale to nie wystarczyło. W połowie roku przenieśli mnie do klasy N. Zdecydowano, że tam się będą uczyć wszyscy Polacy. Był tam taki chłopak z Senegalu, który ciągle mi dokuczał. Byłem łatwym celem, bo nie lubiłem się bić i nie rozumiałem, co on do mnie mówi. Na przykład siedzi za mną i cały czas kopie w krzesło albo we mnie. Jak nie kopie, to rzuca papierami. Zgłaszałem dręczenie nauczycielom, ale oni przepychali problem od jednego do drugiego. Jakby nie wiedzieli, co się dzieje. A chłopaki pozwalali sobie na coraz więcej. Nie tylko chłopaki. Na klasie dramy na scenie ćwiczył Angol z Somalijką. On ją szturchnął, a ona uderzyła jego głową w stół. Stół zakrwawiony, nauczyciela zamurowało.
Taką strategię miałem, że słuchałem tylko, co nauczyciel mówi, nie chciałem patrzeć na kolegów, ale nieuniknione było, że się jednak widziało, co inne dzieci robią - że biją, zaczepiają. Miałem znajomych Polaków, jednego Portugalczyka i jednego Mongoła, ale bardzo mądrego. Niestety, nie mogli mnie obronić przed tym Humamem z Somalii. Tak miał na imię.
Znalazłem więc pana Ruby'ego od zajęć technicznych. Zapytałem, czy mogę pomagać. Przenosiłem przybory szkolne, przygotowywałem salę do zajęć, potem sprzątałem po zajęciach: kawałki drewna, gwoździe, komputery. Pan Ruby zachęcał mnie do mówienia po angielsku i można powiedzieć, że zdjął ze mnie tę barierę. No i ten Humam mnie wtedy nie bił. O 15.30 przychodziła mama i odbierała mnie bezpiecznie ze szkoły.
W college'u zacząłem więcej czasu spędzać na dzielnicy. Korzystałem z okazji, żeby zapoznać się z Angolami. Miałem nawet narzeczoną. Siedzieliśmy kiedyś z kolegą w parku, podeszły dwie dziewczyny. Jedna zaczęła się bujać na huśtawce. I pyta, czy mamy papierosy. My, że nie palimy. Za 10 minut znów pyta, czy dam jej numer telefonu. Drugiego dnia kupiłem jej papierosy, a trzeciego dnia byliśmy w związku.
Moim zdaniem ona była psychicznie skrzywdzona przez brata. Opowiadała, że przysięgali sobie na mały palec, że ona nie powie mamie o tym, co brat robi. I chyba jednak coś mamie powiedziała. Normalnie to by brat powiedział: "Przecież obiecałaś!". A on za jej zgodą wziął młotek i rozwalił jej ten palec. Jak ona u mnie spała, to tylko w kucki z zasłoniętymi oczami. Mówiła, że ktoś zejdzie z plakatu i zrobi jej krzywdę. Nie brała narkotyków, popijała, ale przecież nie tak, żeby mieć zwidy. Zaprowadziła mnie do swojego domu. Jej pokój to najbrudniejsze miejsce, jakie widziałem w życiu. Wszystko porozwalane, ściany w plamach, popisane. Malowaliśmy sobie ręce i na ścianach odbijaliśmy moje i jej imię. Jej mama to typowa Angielka: duża, falowane włosy, papieros w ustach i szaro-różowy dres. Żyje na benefitach. Tata nie wiadomo, gdzie jest.
Zaraz po zerwaniu z Lexis wyjechałem na studia do Southampton. Zawsze dużo grałem na komputerze, więc postanowiłem zająć się projektowaniem gier. Niestety, na studiach też za dużo grałem i nie zaliczyłem roku. Staram się o studia w Londynie, znalazłem szkołę, znów w dzielnicy. Czuję się tam jak w domu.
Zapytałem niedawno wspólną znajomą, co się dzieje z Lexis. Podobno jest w college'u i mówi wszystkim, że związek ze mną był najlepszą rzeczą, jaka ją spotkała. Lexis ładnie rysuje i chce zostać tatuażystką. Chciałbym, żeby spełniły się jej marzenia, bo dobrze jej życzę. Nie może się tylko oglądać na mamę.
Moja córka będzie Polką
Olga, 30 lat Kiedy urodziła się córka, poszłam do polskiego konsulatu, żeby wystarać się o polskie obywatelstwo. Od razu powiedziałam, że na akcie urodzenia figurują dwie kobiety. Panie były skonsternowane, moja prośba rozsadziła ich rutynowy dzień. Dowiedziałam się, że mała powinna być wpisana do ksiąg w polskim urzędzie stanu cywilnego.
Myślałam, że to zwykła procedura, więc szybko pojechałam do mojego miasta. Tam dopiero zaczęły się schody. Widziałam te uśmieszki: "Stasia, ty widziała? Dwie kobity i dziecko se zrobiły...". W końcu dowiedziałam się, że nie można przepisać angielskiego aktu urodzenia. Powód? To nie ja urodziłam córkę, więc nie jestem jej matką.
Gdybym nią była - zmieniliby dla mnie akt urodzenia i wpisaliby mnie jako matkę, a ojca nieznanego. Gdyby opiekunem chciał być niespokrewniony z dzieckiem mężczyzna, też nie byłoby kłopotu. Ale ja jestem kobietą, więc mnie nie można wpisać. Potwierdziły się wszystkie moje wcześniejsze obawy, że ja nigdy nie będę w moim kraju reprezentowana.
Po studiach zaciągnęłam się na duży love boat, byłam kelnerką wśród bogatych emerytów pragnących wygrzać się na Jamajce i Dominikanie. Nie chciało mi się wracać do Polski, zamieszkałam w San Francisco, ale gdy otworzyły się granice, kolega namówił mnie na Anglię. Właściwie na Londyn, bo wiedział, że lubię multietniczność. Nie wykluczam, że odsuwanie myśli o powrocie mogło mieć związek z homoseksualizmem. Moim oczywiście. I samotnością, która bolała w Polsce.
Miałam zaoszczędzone pieniądze, love boaty naprawdę nieźle płacą, do McDonalda poszłam dla numeru podatkowego. Wytrzymałam cztery miesiące, było coś upokarzającego w odgrzewaniu kotletów. Przeniosłam się do salonu z telefonami, gdzie moim zadaniem było zmuszanie ludzi do podpisywania niepotrzebnych umów na telefony z najmniej korzystną dla nich taryfą. Szybko się okazało, że nowa praca jest jeszcze bardziej wyczerpująca emocjonalnie. Stawałam się w niej gorszym człowiekiem.
Już na szkoleniu traktowali nas jak głupków. Jak można poważnie tłumaczyć, że telefon za 50 funtów z abonamentem 45 funtów na dwa lata wciskany klientowi jest uczciwą transakcją? Okazało się, że musimy co tydzień wcisnąć 20 kontraktów. Nawet menedżerowie. Jeśli się nie wcisnęło, odcinali nam po 300 funtów.
Wciskanie polega na tym, że ktoś, kto przychodzi do sklepu, by pooglądać telefony, wychodzi z podpisaną umową. Jako Polka łatwiej mogłam wciskać kontrakty Polakom, których mnóstwo mieszka i pracuje przy remontach willi na Wimbledonie. Większość nie mówi po angielsku i jest łatwym łupem. Wciskałam też Syryjczykom czy Pakistańczykom.
Kiedy klient wydaje ci się dominujący i pewny siebie, będziesz podchodzić go z pozycji uległych, musisz być submissive i dopiero gdy się zainteresuje, podnosisz głowę. Klienta rozlazłego popychasz do decyzji. 20-letni Angol, który sprzedawał po lewej, inaczej rozróżniał klientów. Tych, którzy mówili bez obcego akcentu, traktował uprzejmie i z resztkami szacunku. Innymi pogardzał i pokpiwał bez litości. Chińczyka, Pakistańczyka od razu stawiał pod ścianą. "Nie chcesz tego telefonu? Naprawdę nie chcesz? No powiedz dlaczego? Co z tobą?". Z tym gościem kłóciłam się bez przerwy. Zarozumiały gnojek, nie uważał, że robi coś złego.
Czułam się bardzo samotna, nie miałam nikogo bliskiego. I wtedy zdarzył się cud. W klubie nocnym na Soho poznałam Jessicę i zakochałam się do szaleństwa. Klub nazywa się Astoria i odbywają się tu często koncerty polskich zespołów rockowych. Kult gra w Astorii. Zawsze się zastanawiam, czy chłopcy wiedzą, że to jest miejsce gejowskie. Na nasz ślub przyjechała cała angielska rodzina Jessiki. Kilkanaście lat temu wyprowadzili się z Londynu do małego miasteczka, nie wiem, czy się obnoszą z tym, że córka ma żonę.
Kiedy zapragnęłyśmy mieć dziecko, ucieszyli się szczerze, że zostaną dziadkami. Jak to zrobiłyśmy? Tutaj wiele kobiet decyduje się na dziecko, chociaż żyją w parze jednopłciowej. Stosuje się metodę na strzykawkę lub na indyka. Prosi się po prostu o spermę i wstrzykuje w odpowiednim momencie.
Z Jessicą profesjonalnie poszłyśmy do kliniki. Kupiłyśmy spermę z badanego źródła, chociaż dawca jest anonimowy, nie wiemy, kim jest i gdzie mieszka, a transakacja odbyła się w internecie. Ale nie ma strachu, że materiał genetyczny może być nietrafiony. W klinice cały zabieg odbywa się w komfortowych warunkach, higienicznie i drogo. Sperma i zabieg kosztują 1400 funtów. Miałyśmy szczęście i oszczędność, bo Jessica zaszła w ciążę za pierwszym razem.
Dzień, w którym urodziła się córka, uważam za najszczęśliwszy w moim życiu. W angielskim akcie urodzenia figuruję jako rodzic, "parent", ale dożyję czasów, kiedy do aktu będzie można wpisać dwie matki.
Sąsiedzi okazują radość na nasz widok. Czy mówią coś za naszymi plecami? Wątpię, Angole bardzo mało mówią. Może dają sobie znaki brwiami. Tego nie widzę.
Czasem słyszę w telewizji jakiegoś polityka. Takiego jak minister do spraw Walii, który mówi pewnym głosem, że geje nie są w stanie zaoferować dziecku spokojnego i bezpiecznego otoczenia. Spokojnie, kiedyś takie prymitywne rzeczy mówili otwarcie o czarnoskórych.
Czasem tracę cierpliwość. Miałam dwóch braci bliźniaków oraz mamusię i tatusia. Klasyczną rodziną byliśmy. Odkąd pamiętam, rodzice byli pijani. Zapili się, moi bracia też już nie żyją.
W sprawie transkrypcji aktu urodzenia odwołałam się do wojewody. Wojewoda podtrzymał decyzję negatywną. Córka to nie moja rodzina. Ciekawe czyja? Piszę odwołanie do NSA, potem pójdę do Strasburga. Po to, żeby następne córki takich jak ja miały przetartą drogę. Jeszcze chcę, żeby wiedziała, że jest Polką.
Serdecznie witamy
Mariusz, 30 lat Jestem geologiem, brałem udział w praktykach studenckich w okolicach Walii. Wymiana uniwersytecka. Mieszkaliśmy w kilkanaście osób w hotelu robotniczym. Mieszkała tam też Iwonka, studentka z Łodzi. Wszyscy wiedzieli, że robi do mnie maślane oczy.
Poszliśmy z kolegami do pubu, wracałem, szczerze mówiąc, nietrzeźwy. Pomyliły mi się piętra, próbowałem otworzyć drzwi, ale otworzył je ktoś od wewnątrz. Iwonka. Prawda jest taka, że chciałem wejść, ale Iwonka nie chciała mnie wpuścić. Powiedziałem: "No, daj buziaka". Ona odpowiedziała: "Spadaj". Ja podobno rzęziłem: "Może się napijemy piwka". Ona: "Spadaj na drzewo". W końcu poszedłem na górę.
Zasnąłem, w niedzielę leczyłem kaca, a w poniedziałek poszedłem do pracy. Gdyby ktoś mnie zapytał o sobotni incydent, powiedziałbym w najlepszym razie: końskie zaloty. Bardzo się pomyliłem. Iwonka rano piła sobie kawę z angielskimi koleżankami. Opowiadała ze śmiechem, że pijany zwaliłem jej się w nocy do pokoju. Ledwo się mnie pozbyła. Koleżankom stężały twarze: "To nie był głupi incydent. Ten facet zwyczajnie chciał cię zgwałcić! Trzeba zawiadomić policję!". Koleżanki zadzwoniły na posterunek.
Molestowanie seksualne jest w Wielkiej Brytanii przestępstwem ściganym z urzędu. Sprawy potoczyły się więc błyskawicznie. W kilka godzin zostałem aresztowany, przesłuchany i przewieziony do aresztu w Edynburgu. Moje mieszkanie - przeszukane. Dowiedziałem się, że grozi mi dożywocie. Dzięki mobilizacji osiadłej w Anglii dalekiej rodziny przesiedziałem jedynie cztery miesiące w celi z gwałcicielami i mordercą dziecka. Dużo się dowiedziałem o zwyczajach brytyjskich oraz prawodawstwie.
"To nie był głupi incydent. Ten facet zwyczajnie chciał cię zgwałcić! Trzeba zawiadomić policję!". Koleżanki zadzwoniły na posterunek
Ogólnie trzeba uważać, zwłaszcza na kobiety w sobotę. Idą do pubu, piją alkohol i głośno rozmawiają. W kraju pomyślałbyś, że tańcząca na stole kobieta na rauszu, w dodatku ze skłonnością do zrzucania ubrań, oznacza łatwą konsumpcję. I byś się nie wahał, by zagaić albo otoczyć wstępnie ramieniem. Tutaj być może tańcząca ma ochotę na bliższą znajomość, ale nie wiadomo, czy z tobą. I czy nie przestaniesz się jej nagle podobać.
Jeśli nie zrozumiesz tego na czas, w poniedziałek wieczorem możesz być pensjonariuszem zakładu karnego w Sheerness obok Dover, gdzie obecnie przebywa kilkudziesięciu rodaków, w tym co najmniej połowa z powodu przestępstw na tle seksualnym. Nad bramą wielkiego budynku wisi już wielka, pięknie wykonana tablica w języku polskim: "Serdecznie witamy".
Wyszedłem za kaucją i uciekłem do Polski. Nigdy nie wyjadę do Wielkiej Brytanii i nie powiem, żebym za nią specjalnie tęsknił.
Cukierniczka i telefon
Monika, 45 lat Mąż jest upper middle class. Jest bardziej naturalny niż reszta rodziny. W wieku 15 lat postanowił się uniezależnić. Zrezygnował z wyższej edukacji, wybrał zarobkowanie. Niestety, wciąż jest spadkobiercą form swojej klasy. Upomina mnie, że zbyt głośno się śmieję. Mam się ciszej śmiać, zwłaszcza gdy przychodzą jego rodzice. To dla mnie nie problem. Wtedy nie ma powodu do śmiechu.
Czasem mąż ma mi za złe, że jestem niemiła.
Nienarzekanie jest tutaj obowiązującym kodem. Najlepszy kolega męża właśnie stracił pracę. Jego żona jest bezrobotna od pół roku. Przychodzą na kolację i nie zająkną się o kłopotach
"Jak mogłaś powiedzieć przy stole: daj mi cukierniczkę?".
"A jak miałam posłodzić herbatę, jeśli postawiłeś cukierniczkę na drugim końcu stołu?".
"Zupełnie prosto: >>Czy miałbyś coś przeciwko podaniu mi cukierniczki? Bardzo cię proszę<<".
Śmieszne, jak trzeba się namęczyć, żeby dostać kostkę cukru. Za to jeśli powiem przy teściach, że synek jest chory, zapada głucha, nieprzyjemna cisza. Moja mama krzyknęłaby: "Mój Boże, co się stało?". Teściowa ma jakby pretensje, że naraziłam ją na dyskomfort swoją szczerością. W każdym razie zapada cisza. Słychać tylko mlaskanie.
Nienarzekanie jest tutaj obowiązującym kodem. Najlepszy kolega męża właśnie stracił pracę. Jego żona jest bezrobotna od pół roku. Przychodzą na kolację i nie zająkną się o kłopotach, tylko rozmawiają o meczach Premier League w poprzednim tygodniu.
Jak oni się uwalniają od traumy? Już mówię: alkoholem. Nie widziałam nigdzie, żeby się tak piło. A już zwłaszcza kobiety. Bez wina kobiety tu nie żyją. Koleżanka męża pije codziennie pół butelki i nie uważa, że to jest problem. W weekend pije dwie, tak jakby piła herbatę.
Mąż jest niezazdrosny. To ja jestem głową rodziny, co mu nie przeszkadza. Nie pyta, gdzie poszłam, odwozi mnie do pociągu podmiejskiego, a potem robi zakupy. Po pracy otwiera sobie piwo przed telewizorem i mam wrażenie, że jest szczęśliwy.
Ja, kiedy wsiadam do pociągu do miasta, przemieniam się w fundraisera, którym zostałam w wyniku specjalnych studiów uniwersyteckich. W sposób profesjonalny zbieram pieniądze dla mojego klienta. Jest nim szpital dziecięcy.
W tym kraju zbieranie funduszy to wielki przemysł i błędem jest poczucie obciachu w trakcie proszenia o pieniądze. Zresztą spójrz na mnie, żadnego obciachu nie czuję. Tutejsi bogacze zakładają trusty, np. wkładają 200 mln funtów. Odsetki wydają na organizacje charytatywne według upodobania lub według mody. Jeśli, w co wątpię, mają wyrzuty sumienia, że umieścili własnych tatusiów w specjalnych drogich ośrodkach dla bezużytecznych rodziców, przeznaczą te odsetki na osoby starsze lub żyjące w ubóstwie.
Po pieniądze aplikujesz do trustu. Konkurencja jest ogromna. Najpierw dostają organizacje medyczne, a zwłaszcza antyrakowe. Potem dostają ci od zwierząt. Za zwierzętami są dzieci. Za dziećmi environment. Działania lokalne oraz hospicja są na samym dole listy. Ktoś wpłaci marne tysiąc funtów i jest zadowolony. Myśli, że nie wiadomo ilu nieszczęśników się za te pieniądze na tamten świat odprowadzi.
"Core" wiedzy polega na tym, żeby każdy list z prośbami cyzelować indywidualnie. Nie wysyłać hurtowo, jak leci. Trzeba dopisać choć jedno zdanie, które sprawi, że twój list będzie wyjątkowy. Nie można oszukiwać. Firmy, które starają się o pieniądze, są prześwietlane do ostatniej nitki.
Teraz uważaj. Jeśli twój projekt dotyczy działań społecznych, to masz żelazne wytyczne. Jedna dziesiąta uczestników to muszą być geje, 15 procent - niepełnosprawni. Organizujesz herbatkę integracyjną dla sąsiadów z ulicy i musisz szukać gejów po domach. Błagać ich, żeby przyszli. Policzyć niepełnosprawnych. Cieszę się, że w moim charity nie mamy parytetów. Moje chore dzieci nie muszą być gejami.
Jako profesjonalistka w zakresie sektora NGO postanowiłam pomóc Polakom, których zjechała wielka ilość, i gołym okiem było widać problemy męczące polską populację. To było naprawdę wariackie posunięcie. Pewność siebie mnie zgubiła, można powiedzieć. Dałam ogłoszenie, że się tworzy organizacja pomocowa, i tego samego dnia zgłosiło się 50 Polaków z problemami. I to jakimi! Same rozmowy zajmowały mi 13 godzin dziennie. Przestałam spać, miałam napady gorąca i palpitacje serca. Zrozumiałam, że z Polakami dzieje się wszystko.
Kto dzwonił? Już mówię: ludzie świeżo po eksmisji, pobite kobiety z dziećmi, samotne dziewczyny w niechcianej ciąży, umierające ofiary przemocy, starzy ludzie niemający dla kogo żyć.
Słyszę dzwonek. Odbieram. Dzwoni dziewczyna, która zaraz będzie rodzić, a właśnie się znalazła na ulicy. Facet ją bił, teraz uciekł. Pracowała rok na etacie, potem pół roku na pół etatu, od kilku miesięcy nie pracuje. Chłopak ją utrzymywał. W councilu nie chcą jej dać mieszkania socjalnego, bo dają po dwóch latach pracy. Brakuje jej dwóch miesięcy. Jedyna pewna rzecz, której się dowiedziała, to że dziecko nie może być bezdomne. Jeśli nie znajdzie mieszkania, dziecko trafi do rodziny zastępczej. Dziewczyna płacze do słuchawki, ja płaczę z drugiej strony, mąż uważa, że mi chyba odbiło. Następnego dnia piszę dziesięć podań i znajduję dla dziewczyny dom dla matki z dzieckiem. I radzę, by wracała do Polski. Nie zna języka i nie ma zawodu. Nie da rady.
Znowu dzwonek. Pan dostawał listy z urzędu, ale ich nie rozumiał, więc nie reagował. Żył jak Polak: praca - dom, praca - dom, w sobotę piwko. Tak więc nie doniósł potrzebnych dokumentów i stracił mieszkanie socjalne. Przyjeżdża firma z nakazem eksmisji. Pan się wymyka i dzwoni, żeby coś zrobić, bo zaraz będzie na bruku. Mówię, że jeśli nie ma znajomych, to żeby szedł sobie do noclegowni. Sprawdzam, jakie ma prawa socjalne. Akurat do mieszkania to nie ma już żadnych, więc radzę, by uskładał na wynajem.
Dzwonek. To akurat pani z Polski. Jej siostra mieszka w Irlandii z mężem i dwójką dzieci. Jak dzwoni do Polski, to nic nie mówi, tylko płacze. Czy moglibyśmy sprawdzić, co jest na rzeczy? Sprawdzamy. W dwie sekundy orientujemy się, że w grę wchodzi przemoc domowa. Mówimy, że obowiązuje tu takie prawo, że kobiet nie może bić. Jeśli o biciu dowiedzą się służby socjalne, dzieci pójdą do opieki zastępczej. Pani z Irlandii nie pracowała, bo zajmowała się dziećmi. I teraz pobita nie ma prawa do żadnych zasiłków. Ale za to jest ofiarą przemocy. Jest święta w tym kraju.
Dzwonek. Płacz, bo socjalni zabrali dzieci państwu z Nottingham. Drążymy. Pan jest zazdrosny, wyskakiwał z pięściami i dostał wyrok, że ma się nie zbliżać do żony i dzieci. Ale się zbliżył, a żona cała w uśmiechach. Mówi służbom socjalnym, że właściwie nic się nie stało i żeby sobie służby nie zawracały wcale głowy. A tutaj nie wolno narażać dzieci na taki stres, więc nie wiadomo, kiedy państwo je dostaną.
Dzwonek. Pani po pięćdziesiątce przyjechała do Wielkiej Brytanii. Pracowała na czarno, teraz zachorowała i okazało się, po pierwsze, że zachorowała śmiertelnie, a po drugie, że dla systemu opieki zdrowotnej nie istnieje. Nie zna języka, rodzina w Polsce się nie pali do opieki nad nieproduktywną mamusią. Szukam precedensów, w dwa dni znajduję jej miejsce w hospicjum. Cudem.
Dzwonek. Pan, który śpi na ulicy po tym, gdy po awanturze wyrzucił go z pokoju polski landlord. Śpi już pół roku, teraz w polskiej bezpłatnej gazecie znalazł mój numer i zadzwonił. Szukałam dla pana noclegowni i dorywczej pracy, mając na względzie historię ze Szkocji. Tam dwóch panów z Polski wynajmowało pokój. I pan 26-letni zabił 23-letniego. Policji powiedział, że młodszy nie dołożył 10 funtów do czynszu. U nieboszczyka znaleźli jeszcze starsze ślady bicia, podpalania i ran kłutych zadanych nożem. Dlaczego młody mieszkał z katem? Dlaczego nie przyszedł po pomoc? Mieszkałabyś z gościem, który by cię dźgnął? Ale młody się bał, bo nie miał na depozyt w nowym mieszkaniu. Wstydził się z niczym wracać do Polski. I zginął.
Dzwonek. Młody człowiek, najwyraźniej ze wsi, bardzo niewykształcony, ale bardzo odważny. Trafił do złej agencji pośrednictwa pracy. Sprzedali go na jakąś farmę pod Londynem, daleko od drogi. Mieszkają w pięciu w nieumeblowanym kontenerze, nie dostają wypłaty, jakiś śniady człowiek zabrał im paszporty. Tak zwana praca niewolnicza, w dodatku nielegalna. Takim trzeba pomóc po cichu. Umówić się, podjechać pod farmę samochodem i porwać. Nie mogę powiedzieć, czy porwaliśmy, czy nie, w każdym razie pan jest na wolności.
Dzwonek. Następny niewolnik. Dzwonił już na policję, zdesperowany, z przydrożnej budki. Źle trafił, kazali mu iść do konsulatu. Albo może tak zrozumiał. Nikt nie poprosił tłumacza do telefonu, bo tłumacz kosztuje, trzeba się o niego upomnieć. Oczywiście policja nie lubi pracy niewolniczej, coraz częściej zdarzają się naloty na wyzyskiwaczy. Przygotowania do nalotu trwają, niestety, rok. Niewolnicy służą w najlepsze.
Dzwonek. 13-letni chłopiec nie może wytrzymać awantur rodziców. Rodzice biją się nawzajem, on też czasem dostaje. Rodzice się wypierają, ale my musimy wierzyć dziecku. Zwłaszcza że chłopiec uciekł z domu i dzwoni, żeby go przenocować, bo trzecią noc spędza na ulicy. Policja już wie o przemocy, zaraz zajmie się rodzicami.
Dzwonek i kolejny dzwonek. Tych telefonów było tak strasznie dużo, że już bałam się spoglądać na wyświetlacz.
Podliczyliśmy, że udało nam się pomóc 120 osobom. Tak więc wpadłam na pomysł, żebyśmy się na razie nie ogłaszali. Czy jeden człowiek może dokonać zbawienia? Myślę, że niestety nie, za co chciałabym serdecznie przeprosić.
PS Czy mogę się na koniec zwrócić do Polaków? Jeśli w Polsce nie układa się z pracą i rodziną, w innym kraju ułoży się znacznie gorzej. Bardzo dziękuję.
Niektóre imiona zostały zmienione
Książka Ewy Winnickiej "Angole" ukaże się wkrótce nakładem wydawnictwa Czarne