W modzie grafomania zdarza się często. Podobnie jest w literaturze.
Każdy może kupić ubranie, każdy umie używać edytora tekstu. Jednak czy
rzeczywiście tworzysz opowieść, po prostu łącząc ze sobą części
garderoby lub stawiając zdania obok siebie?
W ciągu ostatniego ćwierćwiecza w kulturze
polskiej utarło się, że poważni ludzie o modzie nie rozmawiają.
Celebryci – być może, ludzie powierzchowni, przysłowiowe kucharki, może
też nastolatki. Ale na pewno nie twórcy, intelektualiści, ludzie słowa.
Moda wypadła z salonowych, akademickich, kawiarnianych konwersacji.
Wraz
z kilkoma polskimi pisarzami i pisarkami postanowiliśmy potraktować
modę poważnie: jako temat literacki, społeczny komentarz, dziedzinę
twórczości. Ale przede wszystkim – jako opowieść o człowieku.
Natalia Fiedorczuk-Cieślak – antymoda na kupie
Centra
handlowe – supermarkety, dyskonty – budzą moje nieustające
zainteresowanie jako laboratoria pewnego stylu życia. Proponują też
określone sposoby kupowania ubrań, ufundowane na naturze tych
„niemiejsc”. Można tam więc znaleźć „niemodę” czy też „antymodę”. To,
jak kupuje się ubrania w Lidlu, to zaprzeczenie tego, jak powinno się
robić zakupy odzieżowe – w takim mieszczańskim wyobrażeniu – że trzeba
kupować ubrania ładne, trwałe, podążające za trendami, aby wpisać się w
uniform klasowej przynależności, także tej aspiracyjnej. Ubrania w Lidlu
są zaś tanie, praktyczne, nijakie i występują w koszach, w kupach, w
niewielkich odzieżowych kącikach, między mydłem a powidłem. Ludzie tam
grzebią, szukają, a nuż się coś znajdzie. Nie idziesz na zakupy
odzieżowe do dyskontu, dokonujesz ich mimochodem, tak samo jak kupujesz
kolejny batonik czy puszkę kukurydzy. To odzież sportowo-weekendowa,
kwintesencja stylu podmiejsko-praktycznego. Ma być wygodnie przede
wszystkim – jak w tym uchowa się jakiś modowy trend, to też dobrze.
Ubrania w sieciówkach odzieżowych są czasem podobnie tanie jak te z
dyskontu, ale zawsze udają, że są czymś więcej. Ubrania z dyskontu
niczego nie udają – to po prostu tanie ciuchy na kupie. Te lidlowe
kąciki przypominają mi czasem lumpeksy z mojego rodzinnego Białegostoku,
gdzie wszyscy rzucali się na otwierane torby w momencie dostawy.
Widziałam, jak z podobną pasją w Lidlu ludzie napierali po ciuchy po
dostawie rzeczy do biegania. Impuls pozostaje ten sam – może zrobię
interes życia – na płaszczyźnie estetycznej i finansowej.
Sieciówki
od dyskontów różnią się jednak przede wszystkim tym, że uczestniczenie w
zakupach w sieciówce ma aspekt performatywny. W mojej książce znajduje
się rozdział o takim popularnym domu towarowym z odzieżą, gdzie
bohaterka przymierza różne wersje siebie. To moja fabularna konstatacja,
że w kulturze znajdujemy się teraz w takim momencie, że świat stał się
dla kobiet pewnego rodzaju przymierzalnią – możemy do swojej kobiecości
podchodzić bardzo elastycznie. Również na poziomie dosłowności –
sieciówkę z milionem propozycji stylizacji za niewiele złotych masz w
mieście co kilka kilometrów. Wchodzisz do przymierzalni i możesz być
nastolatką, biurwą, chłopczycą, femme fatale. Ja już nie mam ochoty na
takie przymiarki. Wystarczają mi wyobrażone ćwiczenia od czasu do czasu.
Na co dzień nie zajmuję się swoim wyglądem. Pilnuję tylko, żeby być
umytą, mieć uprane rzeczy. Wyciągam z szafy, cokolwiek mam pod ręką –
musi tylko być miłe w noszeniu, czyste, praktyczne. Musi mieć kieszenie.
Moje wymarzone ubranie to taka kamizelka działkowca albo rybaka, gdzie
można dużo rzeczy schować. Bliska mi jest stylizacja „mamy z przedmieść”
– w spodniach do jogi czy legginsach, ze spiętymi włosami. Z tą
różnicą, że ja noszę dżinsy, bo nie znoszę tunik, a nie chcę latać z
pupą na wierzchu. Chodzę też w adidasach, bo mam problemy ortopedyczne, a
latem w birkenstockach.
Kiedyś, gdy grałam
koncerty z Nathalie and The Loners, więcej myślałam o wyglądzie,
budowałam sceniczną personę, bardzo świadomie przyglądałam się ubraniu.
Teraz nie chcę, żeby mnie było widać. Chcę się wpasować, czuć
przynależność. Nie uczestniczyć we wspólnocie performatywnie, ale być
społecznie użyteczna. Mam wrażenie, że powoli mój styl ewoluuje w stronę
niemieckiej turystki – bermudy khaki, crocsy, kamizelka, a zimą spodnie
do trekkingu z ortalionu. Jestem dość aktywną osobą, jak również matką –
lubię wycieczki rowerowe, chodzenie po lesie. To dzieciom poprawia
humor i mnie też. Myślę więc, że z tego Lidla przesuwam się nieuchronnie
do Decathlonu. To ciekawe, że napisałam książkę o depresji, a tak lubię
styl sobieradka, harcerza, narzucam sobie taką odzieżową hożość.
Miejscowość pod Warszawą, gdzie mieszkamy, to typowe przedmieście, ale
zróżnicowane, w końcu koło stolicy. Nasze miasteczko to miejsce wielu
społecznych konfrontacji: są ci, którzy mieszkają tu od pokoleń, są
ludzie napływowi z całej Polski – miejskiej i wiejskiej – jest grupa
aspirująca do bohemy, są biznesmeni z pięknymi żonami Ukrainkami. Łączy
nas jedno – wszyscy spotykamy się na milanowskim targowisku, kiedy
przyjeżdżają tam kupy używanych ciuchów z Norwegii. To zupełny niesort,
po 2 zł sztuka. Wspaniałe miejsce.
Krystyna Kofta – odruch dbania o siebie
Wychowałam
się z modą, pośród tkanin i ubrań. Mój dziadek, którego nie zdążyłam
poznać, miał fabrykę konfekcji w Berlinie, a potem, w okresie
międzywojnia, mój ojciec prowadził ją w Poznaniu. Moja matka w tej
fabryce pracowała, a że była bardzo ładna, ojciec się z nią ożenił.
Pięknie szyła. Pochodziła z rodziny z dziewięciorgiem dzieci, pilnowała,
żeby nic się nie marnowało. Nosiłam przeróbki po starszej siostrze. Od
małego byłam więc przyuczana, że wszystko na pewno się do czegoś przyda i
można zrobić coś z niczego. Pamiętam, że kiedy byłam w ciąży, mama
uszyła mi prześliczną empirową sukienkę z żorżety, którą po urodzeniu
dziecka mi zwęziła i nosiłam ją jeszcze wiele lat.
W
PRL-u każda dziewczyna była po trosze artystką, projektantką. A już
zwłaszcza my, w liceum plastycznym. Malowałam wzory na kretonie i szyłam
spódnice. Szewca prosiłam, żeby robił buty według mojego projektu,
szyłam bluzki i sukienki z milanowskiego jedwabiu – zszyty po bokach
prostokąt z otworem na głowę. Haftowałam, szydełkowałam bereciki,
szaliki i swetry dla syna. Także bardzo kolorowe berety dla przyjaciół.
Zrobiłam sobie sama torebkę z utkanego przez siebie materiału. Siedzę
teraz w tym temacie, bo pracuję nad książką o PRL-u, opartą na moich
dziennikach prowadzonych od 1966 roku! Śmieszą mnie więc te dzisiejsze
rankingi najlepiej ubranych kobiet – przecież ta celebrytka wszystko
kupiła albo ją stylistka od a do zet ubrała, co w tym trudnego?
Nie
lubię, jak mnie coś gniecie, pije. Ubranie nie powinno być dla nas
więzieniem, powinno pomagać iść swobodnie przez życie. Czasem dosłownie –
nie noszę szpilek, gdy przemierzam kilometry po mieście. Lubię grube
podeszwy antypoślizgowe. Mam takie świetne lakierki na sportowej
podeszwie. Nie włożę też „ciotkowatych” butów dla „kobiet w podeszłym
wieku”, w którym niby jestem. Lubię fajne, dobrze zaprojektowane obuwie.
Mam niestety wrażenie, że kobiety, które zaczynają się starzeć, często
popadają w zgorzknienie. Napisałam o tym kiedyś w jednym ze swoich
opowiadań. Starsze panie ubrane w bure byle co siedzą na ławce przy
rynku miasteczka. Podjeżdża autokar i wysypują się z niego Amerykanki,
kobiety w tym samym wieku, ale ubrane w kapelusze, zwiewne, kolorowe
stroje. Jakie to okropne – komentują tamte. I mają za złe. A tamte są
szczęśliwe.
Po chorobie, po przeżyciu raka
piersi, zdałam sobie sprawę z jednej rzeczy – nie ma sensu oszczędzać na
sobie, trzeba sprawiać sobie przyjemności i o siebie dbać. Radzę to
wszystkim – zdrowym i chorym. Zauważyłam, że kobiety, które przeżyły
raka, wyglądały lepiej niż przed chorobą. Na ogół schudły, kupiły sobie
nowe ubrania, zaczęły ćwiczyć. No i są dobrze ostrzyżone. Moda,
kosmetyki stały się dla mnie i dla nich terapią, dały nam siłę. Po
operacji w moim szpitalnym pokoju było pełno karteczek samoprzylepnych,
na których pisałam dziennik, ledwie odzyskałam przytomność – ale miałam
ze sobą kosmetyczkę, bo tak jak mam odruch pisania, miałam też chęć
poprawienia urody, pobladłej twarzy, podkreślenia oczu i ust.
Pisarka
ma taki komfort, że nie musi się stroić do pracy. Kiedy piszę, dbam
tylko o to, żeby było mi wygodnie – nie maluję się, tylko posmaruję usta
miodem, otulę się dużym swetrem albo wskoczę w T-shirt. Chyba
odziedziczyłam po matce to, że nie lubię nic wyrzucać. Część rzeczy
oddaję, gdy z nich „wyrosnę”, zawsze są w dobrym stanie. Moje ubrania po
prostu przechodzą z jednej kategorii do drugiej – najpierw są na
wyjście, potem do domu, potem do ogrodu. Dlatego lubię, żeby te rzeczy
były trwałe, nawet jeśli to jest spory wydatek finansowy – Max Mara,
Michael Kors, Burberry, Christopher Kane, Kenzo. I tak kupuję zawsze na
wyprzedaży. Im kobieta jest starsza, tym lepiej powinna się ubierać,
bardziej o siebie dbać. Sama na siebie zarabiam od zawsze, od 14. roku
życia. Nie chcę szmatławych ubrań, choć okres lumpeksów nie był zły. Ten
rodzaj polowania na dobre ciuchy w niskiej cenie mi odpowiada.
Moda
mówi bardzo wiele o naszej kobiecości, o społeczeństwie, w jakim
żyjemy, o obyczajach, lękach, fiksacjach. Brakuje mi – tak jak bohaterce
„Suk”, redaktorce Ewicie Szot – takiego myślenia o modzie w magazynach
kobiecych. A przecież to nie jest trywialna sprawa, ale ważny język
opisu rzeczywistości. Kiedy siadam ze swoimi przyjaciółkami w
Czytelniku, to na podobnym poziomie elokwencji rozmawiamy o literaturze,
kulturze, modzie, urodzie, polityce, feminizmie. Część kobiet się boi,
że jeśli będzie interesować się modą, dobrze się ubierać, ktoś może
pomyśleć, że są „głupimi kobietkami”. No i co z tego? Jeśli ktoś tak
pomyśli, sam jest głupim człowiekiem.
Mariusz Szczygieł – jest coś na rzeczy
Zastanawiałem
się, czy w ogóle wypada dziś rozmawiać na temat mody. Przekonałaś mnie,
kiedy powiedziałaś, że gdyby nie wypadało, nie pisałabyś książki o tym,
jak ludzie dbali o siebie podczas wojny, czyli w czasie pozornie z mody
absolutnie wyłączonym. Zgadzam się, że moda, czyli używanie ubrania,
może cię ocalać, i ten odruch dbania o siebie towarzyszy nam w każdej
sytuacji, nawet najtrudniejszej. Ale moda nie jest tylko opowieścią o
jednostce. Może być także sposobem diagnozy systemu. Tak wykorzystała
modę Hanna Krall w reportażu „Kobiety w kolorze lila” w zbiorze „Na
wschód od Arbatu” wznowionym jakiś czasu temu przez Dowody na Istnienie,
gdzie trafiły jej teksty z „Polityki” z lat 1968-69. To reportaż, w
którym przewodnią metaforą są lakierki. Pierwszy reportaż o ZSRR, który
stara się zmylić cenzurę, opowiadając o pozornie nieznaczącym elemencie
codzienności, zaczyna się tak: „Kobiety radzieckie są tęgie, wesołe,
noszą garsonki z dżerseju, najchętniej w kolorze lila. Wiedzą, że trzeba
schudnąć, ale nie mają warzyw pod dostatkiem. Wiedzą, że w sukni
wygląda się szczuplej, ale mało jest sukienek w sklepach”. Jak autorka
pisze dalej, kobiety radzieckie po prostu nie miały głowy do takich
rzeczy jak moda – były zbyt zajęte ciężką pracą, wojną, biedą. „Chciałam
powiedzieć – pisze w końcu – że one sobie na to zasłużyły – za czas,
kiedy w fabrykach ręce przymarzały im do maszyn, za samotność, za to, że
są grube, bo nie piły soków owocowych, za to, że są zmęczone, za to,
czego nigdy nie mogły przeżyć, należą im się wszystkie lakierki świata i
kostiumiki dżersej, nawet w kolorze liliowym”. To więc bardzo ważny
tekst, pod pozorem nieważności – o modzie, ale przecież – o prawie do
godności, do szczęścia. Barbara Łopieńska, pisząc „Wernisaż”, reportaż o
otwarciu Mody Polskiej w Bydgoszczy, podkreślała, że owszem, traktuje
on o modzie, ale jest to „tekst w ogóle”. Kiedy Łopieńska podaje, ile
kosztowała tam torba (4500 zł), to od razu stanowi to komentarz to tego,
jak wyglądała dostępność dóbr materialnych w PRL – ekspedientki bowiem
zarabiały 2800 zł, czyli pół torby. W latach 70. o specyfice polskiej
konsumpcji pisze także Ewa Szymańska, opisując najbardziej oblegany
sklep w Polsce – Junior, gdzie zatrudniła się na jeden dzień. Podejrzała
na przykład, jak pani Halina, geniusz marketingu, sprawia, że klient
wszystko kupi, „bo głupi” i pokazała czytelnikowi, jak ważna jest moda
dla nastolatków.
Dla mnie zaczęła być ważna,
kiedy pewnego dnia poszedłem do podstawówki w łososiowych sztruksach.
To była wówczas sensacja taki ciuch. Od razu byłem jakby atrakcyjniejszy
– wtedy zrozumiałem, że coś jest na rzeczy. Moda sprawia, że bardziej
się sobie podobam, a dzięki temu poczuciu bardziej podobam się innym. To
działa natychmiastowo, podprogowo. Odtąd często kombinowałem więc, jak
ubrać się stylowo, wystawałem po ciuchy w Hofflandzie. Kupiłem tam, już
studiując dziennikarstwo w Warszawie, płaszcz w jodełkę przetykany
srebrną nitką. Nosiłem go do cytrynowego krawata uszytego z
prześcieradła, cytrynowych butów, szarej koszuli w panterkę oraz
czarno-białego szalika. Zrobiłem go z flagi zerwanej pod Pałacem
Kultury, kiedy akurat wisiał tam żeglarski kod flagowy.
Gdyby
nie moda, byłbym teraz 50-latkiem z twarzą niemrawą, podobną do nikogo,
w niekształtnych spodniach spadających z bioder. Ale dzięki modzie
wiem, że można sobie kupić dobrze skrojone, dopasowane spodnie. Wiem
też, jak sprawić, żeby moja twarz wyglądała żywiej – dzięki odpowiednim
koszulom. Kupuję je w Paryżu, w butikach niewielkiej sieci, która
sprzedaje krótkie serie, w rozmaite wzory. Są w ptaszki, w motyle, w
wieżowce, w fotografie, w sushi, w gitary, w zioła, w zygzaki, w kropki,
truskawki, samochodziki, kormorany, ciastka, strzały, widelce, żarówki,
kasety magnetofonowe, okna domów. Przez kilka lat byłem przekonany, że
tylko ja jeden w Polsce noszę tę markę. Aż pewnego dnia na targach
książki widzę Marcina Mellera w takiej koszuli. Na szczęście była w
gitary – a to zupełnie nie mój deseń.
Katarzyna Bonda – ciało musi być wolne
Wszyscy
wielcy pisarze dbali o swój wizerunek. Korespondował on z ich
twórczością. Wtedy twój przekaz trafia głębiej, nie tylko w przestrzeń
relaksu, próżności czy też spraw tekstylnych. Jest komunikatem: opowiem
ci historię, ale będę do ciebie mrugała zza winkla, jeśli scena jest
niebezpieczna, potrzymam cię za rękę – bo piszę powieści kryminalne.
Dlatego po latach udawania francuskiego dandysa, kiedy się przebierałam w
rajtroki, cygaretki i męskie koszule oraz pozwalałam się fotografować z
bronią w pełnym garniturze, teraz stawiam na archetypiczną kobiecość – a
kobieta zawsze ubrana jest w sukienkę. Zaryzykuję stwierdzenie, że
dorosłam do tego kostiumu. Moje sukienki są moją zbroją, jak kiedyś była
skórzana kurtka, bojówki i glany. Zakłamywałam kobiecość, błędnie
uznając, że blond grzywa i błękitne oko przysłonią mój intelekt. To było
arcynaiwne. Ale nie daj się zwieść – choć zaznaczam talię i dbam o
kolor szpilek, moja sukienka wciąż jest rodzajem kolczugi, która ma na
celu odwrócić uwagę od cielesności: zasłaniam kolana, dekolt i wszystko,
co się da. Nigdy na spotkaniu autorskim nie zobaczysz mojego biustu czy
uda (chyba że będę tego chciała), bo to nie koresponduje z tym, co chcę
przekazać za pomocą słowa, czyli mojego właściwego oręża. Używam jednak
krzykliwych, czasem zwariowanych wzorów (puzzle, krówki, motywy z
tkanin obiciowych) – wszystko po to, by mnie zauważano, by nikt mnie nie
zbagatelizował. Nie po to pisałam tę książkę rok czy dwa, żeby teraz
wkładać skulkowany sweter. To pokazuje mój szacunek dla czytelnika. Ale w
mojej sukience mogę rano pójść z psem, po ziemniaki, a wieczorem – po
włożeniu szpilek i dobraniu kopertówki – spokojnie ruszę na bankiet. W
efekcie ubieranie się zajmuje w moim przypadku dziesięć minut. Można
powiedzieć, że moda mi zupełnie nie przeszkadza w życiu codziennym. W
moich książkach jest wręcz niezbędna. Strój jest bowiem komunikatem
psychologicznym. Sasza nie nosi spódnic (bo to symbol kobiecości –
klisza), nosi koszule w kratę (bo jest robotna), kiedy jest chłodniej,
narzuca na grzbiet ramoneskę (bo chce być twarda). Włosy (znów klisza,
symbol kobiecości) wiąże w kucyk, niedbały, zawsze gumkę nosi na
przegubie. Kiedy chce być uwodząca, rozpuszcza włosy, a posiada ich
bogactwo, i to na dodatek rudych (czyli klisza: odmieniec). Jako
profilerka wie, jakie znaczenie mają ubrania w przenikaniu charakterów. W
Instytucie Psychologii Śledczej w Huddersfield jest cała katedra
poświęcona profilowaniu ze względu na ubiór. Na tej podstawie
identyfikuje się nieznanych sprawców. Thomas Bond, ojciec amerykańskiego
profilowania, tworząc ekspertyzę „Szalonego Bombowca”, napisał w
profilu: „Szukajcie wysokiego mężczyzny, rudzielca (Irlandczyka).
Mieszka z matką lub siostrą. Kiedy go zatrzymacie, będzie miał na sobie
dwurzędową marynarkę ze złotymi guzikami”. Znajomość ówczesnej mody
bardzo pomogła psychologowi w stworzeniu profilu, ponieważ w tamtym
czasie ludzie w urzędach w taki sposób się ubierali, a zadaniem sprawcy
(podkładał bomby pod banki) było wtopienie się w tłum. Strój wpływa
również na wybór ofiary. Słynny „wampir z Zagłębia” atakował wyłącznie
kobiety w płaszczach (w skrócie: ponieważ złościł się na swoją żonę,
która nosiła obszerny prochowiec), zaś jeden z meksykańskich morderców
reagował na jeden rodzaj perfum – staroświecką nutę mieszanki jaśminu,
bergamotki i pieprzu – których w latach 80. używała jego matka.
Kiedy
piszę – nie ma mnie, wszystko ma sprzyjać tekstowi. Mam wełniane
papucie, a właściwie radzieckie haftowane walonki, które są tak
brzydkie, że aż żal. Boję się je wyrzucić, bo piszę w nich od początku
mojej literackiej przygody. Słowem, strój, w którym spędzam większość
życia, jest kompletnie aseksualny. Czasem nawet zdejmuję biżuterię,
nigdy nie mam wtedy zegarka. Ciało musi być wolne. Często wkładam czapkę
i mitenki. Wszystko przez przeciąg, który wytwarzam w trakcie zapisu:
raz, że muszę palić, kiedy piszę, więc pootwierane są wszystkie okna i
ziąb jak na Syberii, a dwa, że głowa lepiej pracuje w cieple – poważnie.
W czapce dobrze mi się myśli. I jeszcze – leżąc na wznak z kocem na
głowie. Najlepiej w kratkę, ale nie wiem dlaczego.
Grzegorz Kalinowski – siła ikoniczności
Nie
da się pisać powieści osadzonych w konkretnej epoce historycznej, nie
uzupełniając wizji jej codzienności, panujących obyczajów opisami tego,
jak wyglądała ówczesna moda. Moje powieści – osadzone w Warszawie lat
20. i międzywojennych Stanach Zjednoczonych – również uwzględniają modę w
budowaniu postaci, relacji między nimi i w snuciu narracji. Strój
pozwala się dowiedzieć, kto jest kim, już przy pierwszym spojrzeniu. Gdy
bohater mojej ostatniej książki z cyklu „Śmierć frajerom” „Tajemnica
skarbu Ala Capone” trafia do Chicago, bez pudła rozpoznaje gangsterów.
Mafiosom styl narzucał wtedy szef wszystkich szefów, tytułowy Al Capone –
reszta mogła tylko naśladować, broń Boże nie wyróżniać się. Do tego
miał prawo tylko on. Inni szyli sobie garnitury u dobrych krawców,
nosili widoczną biżuterię, ale tylko Al mógł sobie pozwolić nawet na
niemęską ekstrawagancję – limonkowe garnitury, różowe koszule,
diamentowe pierścienie, papuzie krawaty. Kod ubraniowy skapywał w dół
hierarchii wraz z prezentami – wręczony przez szefa pasek czy pierścień
były dowodami zaufania i znakiem awansu w grupie. Styl mafijny ciekawie
zmienił się po serii „Ojców chrzestnych” Francisa Forda Coppoli – to
filmy o wyobrażonej mafii, którą prawdziwa mafia chciała jednak
imitować. Życie zaczęło naśladować fikcję, tak bardzo atrakcyjna była
filmowa ikoniczność. Zresztą to, jaką siłę mają wykreowane ikony,
pokazała ostatnio polska polityka – w czasie kampanii wyborczej Andrzej
Duda z żoną byli konsekwentnie stylizowani na parę prezydencką z serialu
„House of Cards”.
Rozumiem potrzebę
podkreślania przynależności do jakiegoś środowiska poprzez określony
wygląd. Przez lata byłem dziennikarzem sportowym, zajmowałem się piłką
nożną i jestem też kibicem – konkretnie Legii Warszawa. Nie zachowuję
się jednak jak niedzielny kibic, nie wieszam na sobie wszystkiego –
szalika, kapelusza, żeby podkreślić, jak bardzo jestem autentyczny.
Lubię po prostu nosić koszulki klubowe. Najbardziej zagorzali kibice
dowody swojej miłości do klubu najczęściej zaś noszą na ciele – mają
tatuaże. Stąd tak częsta potrzeba zdejmowania koszulek na stadionach.
Najbardziej jednak odpowiada mi styl rockowy. To estetyka, która
towarzyszy mi od nastoletnich czasów. Mam kilka skórzanych kurtek. Są
ramoneski, jest jedna ze stójką. To mój fetysz, jak kurtka Nicolasa
Cage’a z „Dzikości serca”. Chętnie noszę też podkoszulek The Ramones,
ale zastanawiam się od jakiegoś czasu, na ile jeszcze przynależy on do
ikonografii rockowej. Takie koszulki są z H&M, Springfield wypuścił
koszulkę z Joy Division. Jestem przekonany, że wiele osób widzi tam
jedynie wzory graficzne. Ale może nic w tym złego – w latach 80. noszono
znaczki Motörhead, „bo rzucili”, i też nie wszyscy wiedzieli, co to
jest. Dziś spełniam marzenia z młodości, nadal wybierając ten sznyt –
ale prawda jest taka, że mimo dobrobytu nadal trzeba się nachodzić, żeby
znaleźć dobrą kurtkę skórzaną – która nie jest frajerska, brzydka, z
plastikowymi suwakami i kieszonkami. Jako pisarz śmieję się, że
przebieram się za Hemingwaya – z powodu mojej brody i wąsów. Ale mówiąc
poważnie, nie wydaje mi się, żebym miał jakieś szczególne odzieżowe
zwyczaje związane z moją pisarską codziennością. Chociaż faktem jest, że
ponieważ piszę rano i wstaję do pracy wraz ze słońcem, bardzo lubię do
pisania zostawać w ubraniach porannych, w szlafroku. Właśnie przymierzam
się do kupna nowego.
Agnieszka Drotkiewicz – być dobrze ubranym
Niedawno
rozmawiałam w Berlinie z Anatolem Gotfrydem, właśnie wychodzi jego nowa
książka „Niebo nad zachodnim Berlinem”. On jest koneserem sztuki,
pięknie też opowiada o modzie, ze znawstwem czyta jej przekaz. Między
innymi dzięki rozmowom z nim zdałam sobie sprawę, że w każdej twórczości
chodzi o proporcje i harmonię – czy to literatura, muzyka, taniec,
jedzenie, czy projektowanie ubrania. Częsta porada dla pisarza to:
czytaj i pisz. Jestem zwolenniczką tego, żeby wychodzić ze swoich
dziedzin sztuki i pływać w innych, poznawać inne alfabety.
Hemingway
pisał o tym, jak swoich prostych zdań nauczył się przez patrzenie na
obrazy Cézanne’a. Tak samo przez patrzenie na świetną stylizację możesz
nauczyć się wiele o pisaniu. Moda to także język. „One były moim pismem,
moje ubrania” – mówi Jackie Kennedy w „Dramatach księżniczek” Jelinek.
Fascynuje
mnie kategoria bycia dobrze ubranym. Jest w tym tajemnica. Istnieje na
ten temat wiele poradników i zasad, ale przecież poznanie ich nie
gwarantuje, że uda się komuś dobrze ubrać. Czasami widzę kogoś, kto
wygląda tak oszałamiająco, że nie jestem w stanie odwrócić wzroku, a
gdybym miała powiedzieć, dlaczego tak jest – nie potrafię. To genialność
struktury, która emanuje. Strój jest tekstem, opowieścią. To może być
opowieść wulgarna, banalna, niechlujna, ale może też być porywająca.
Jak
wielowątkowymi opowieściami są suknie opisywane przez Prousta! Czytasz
tam czułość, ale i tęsknotę za bezpieczeństwem, za kompletnością. W
końcu dlaczego nuworysze obwieszają się torebkami Louis Vuitton? To
przekaz: jestem bogata – jestem bezpieczna. Dlaczego niektóre kobiety
wkładają naraz szpilki, mini, wielki dekolt, robią wieczorowy makijaż o
poranku? Ktoś mnie zechce – jestem bezpieczna. W „Nieszporach” pisałam o
tym, że uniform może dawać poczucie bezpieczeństwa – nie musisz sobie
odpowiadać na pytanie: kim jestem? Pracując nad książką, czułam
potrzebę, żeby się ukryć. To było lato, gdy modne były paski – musiałam
kupić bluzkę w paski, bez niej byłam bardzo widoczna na ulicy.
Moda
zaspokaja nasze głębokie potrzeby, poczucie bezpieczeństwa jest taką
potrzebą. Naturalnie bywa wulgaryzowana. W modzie jest też bardzo dużo
grafomanii. Ale w końcu fakt istnienia grafomanii w literaturze nie
przekreśla tego, że istnieje wiele genialnych książek! Skąd się bierze
grafomania w modzie? Może z pozornej łatwości – każdy może sobie kupić
ubranie, tak jak każdy może używać edytora tekstu. Ale do sztuki
potrzeba czegoś więcej. Może grafomania w modzie to kwestia braku dobrej
krytyki mody? A może to konsekwencja konsumpcjonizmu? Jak z książkami –
„czytaj” często oznacza „kupuj!”. „Ubieraj się dobrze” równa się
„kupuj”. A czy my naprawdę musimy wszystko kupować? Możemy pożyczać,
wymieniać się, dbać o to, co już mamy.
W
ubraniu chyba najbardziej wzrusza mnie jego styczność z ciałem. Piękne
są dla mnie ubrania podniszczone, nieco znoszone – na których widać
zapis życia. Jest taki fragment „Portretu grupowego z damą” Heinricha
Bölla, gdy bohater, reporter, szarpany jest przez przemysłowca, który
niszczy jego ukochaną marynarkę. Oferuje nową, oferuje rekompensatę. Ale
ta marynarka jest bezcenna – stała się częścią bohatera. To, co wydarza
się w momencie przenikania się naszego ciała i ubrania, to dla mnie
istota mody. Jedną z bardziej obscenicznych rzeczy, jakie widziałam,
były przygotowane na sesję mody wypożyczone ubrania, które na wieszaku
wisiały z przyklejonymi wkładkami pod pachami, żeby ich nie przepocić.
Było w tym obrazie coś z prostytucji.
Robert Rient – przebranie męskości i kobiecości
Kiedy
myślę o roli ubrania w kulturze i literaturze, przychodzi mi do głowy
jedna z moich ulubionych książek – „Orlando” Virginii Woolf. W
zakończeniu tej powieści z 1928 roku Orlanda wkłada męskie bryczesy, a
wcześniej bierze do ręki męskie pióro, bo marzy o napisaniu książki,
chociaż jako kobieta powinna myśleć wyłącznie o mężczyźnie, pisać
jedynie liściki miłosne. Takie podejście jest też współcześnie obecne u
niektórych piszących – zarówno bajki, jak i powieści. Mężczyzna
otrzymuje miecz i smoki do pokonania albo butelkę wódki, politykę i
finanse, kobieta natomiast – garnki, modę, intrygi i miłość, przede
wszystkim miłość.
„Orlando” to opowieść o
chwiejności pomiędzy płciami i tym, że strój służy wyłącznie zachowaniu
pozoru męskości bądź kobiecości. To historia osoby, który przekroczyła
dualizm i zyskała wgląd w doświadczenia obu płci. XVI-wieczny
młodzieniec na przestrzeni setek lat staje się Orlandą i zyskuje wgląd w
doświadczenia obu płci. Powieść była w oryginale opatrzona podtytułem
„biografia” i powstała w hołdzie Vicie Sackville-West, lesbijce, poetce i
arystokratce, z którą Woolf romansowała.
Granica
pomiędzy męskim i kobiecym jest płynna, a ci, którzy ją kreślą,
zazwyczaj płyną na fali nieuświadomionych stereotypów. Moda to jeden z
nielicznych światów, który dyscyplinuje raczej mężczyzn; kobiety –
całkiem słusznie – zagarnęły na przestrzeni lat takie samo przyzwolenie
na suknie i garnitury. Woolf pisze w „Orlandzie” o mężczyznach
patrzących na świat prosto, jakby był dla nich stworzony, i kobietach
patrzących z ukosa, pytająco, a czasami podejrzliwie, po czym
konkluduje: „Gdyby nosili te same stroje, możliwe, że i spojrzenie na
świat mieliby to samo”.
Gdy pracowałem nad
pierwszą książką, każdego dnia się przebierałem. Stało się to rytuałem.
Twarz malowałem zieloną kredką przyjaciółki, z którą mieszkałem,
pożyczałem od niej chusty, które zawiązywałem na głowie. Nie
przebierałem się za nikogo konkretnego, za żadną z płci, ale czułem, że
muszę to robić. Stroje jako widoczne, namacalne rekwizyty pomagały mi
odrzucić siebie i poszukiwać prawa do tego, by pisać. Po czasie
zrozumiałem, że to stojący za mną kompleks niższości, poczucie, że
literatura przynależy do świata lepiej urodzonych, bardziej
wykształconych, zdolniejszych. Po dokonaniu tego odkrycia zaniechałem
tych praktyk. Nad najnowszą powieścią „Duchy Jeremiego”, która pojawi
się jesienią, pracowałem w starych dresach i spranych koszulkach, a
najczęściej w samych majtkach, zarośnięty i brudny, absolutnie niemodny.
Czuję
się tak samo męski jak kobiecy, chociaż jestem ograniczony własną obawą
przed paradowaniem ulicami latem w zwiewnej sukni na ramiączkach – a
czasami mam na to wielką ochotę. Lubię swoje męskie ciało i korzyści
płynące z jego posiadania, chociaż bliżej mi do świata tworzonego i
proponowanego przez kobiety. Wychowałem się w rodzinie świadków Jehowy,
gdzie strojem obowiązującym na zebrania oraz podczas tak zwanego
głoszenia, czyli chodzenia od domu do domu, był garnitur. Odchodząc od
religii, ochoczo porzuciłem ten sztywny uniform. Przez lata pracowałem w
pracowni psychologicznej, tam w kontakcie z klientami, pacjentami,
strój musiał być neutralny, pozbawiony wzorów, napisów. Czasem z
podziwem podglądam pisarki i pisarzy świadomie kreujących swój
wizerunek. Ja nie jestem wierny modzie, stylowi, chociaż mam ogromną
słabość do białych T-shirtów z nadrukami. Cenię autentyczność, momenty, w
których strój przestaje mieć znaczenie. Cytując Woolf: „Siedział zatem
Orlando w samotności i czytał – człowiek nagi”.