Saturday, 29 June 2013

Słuchajcie uważnie, bo nie będę powtarzać!

Słuchajcie uważnie, bo nie będę powtarzać!


Do przejechania Normandii specjalnie nie przygotowywałyśmy się. Ot pokonało się już Grecję, Hiszpanię i Portugalię. Hmm ale to słoneczne kraje i dwa ostatnie pokonałyśmy autem. Damy rade i Anglię i Francję w środku lata! Czemu nie? Będzie ciepło i przyjemnie. O jakże się myliłyśmy. Owszem było przyjemnie przez pierwszy dzień wyjazdu.
Wiadomo przygotowanie na wypad motorem. Przegląd motoru. Specjalne ubrania, ekwipunek, rozłożenie ciężaru, najpotrzebniejsze rzeczy. Dokumenty, mapy, niezbędne narzędzia, kamizelki, trochę prowiantu. Dzień pierwszy pokonałyśmy 470 mil bez większych przystanków. Drugi dzień zaczęłyśmy odprawę w Dover. Oczywiście już zmoczone drogą na prom. Wybiórczo zostałyśmy poproszone na stronę i zapytane o podstawowe sprawy bezpieczeństwa. Spytane czy nie posiadamy jakiś niebezpiecznych przedmiotów. Odpowiedziałyśmy, że..Nie! Żadnych. Zapomniałam tylko, że mam przy sobie dwa scyzoryki. Scyzory raczej. Już na pokładzie zaczynamy się przebierać w suche rzeczy i w miarę możliwości wysuszyć choć troszkę kurtki. Obok grupy motocyklistów trochę dziwnie się patrzących. Ale hmm myślę sobie. Na pewno żony każdego z nich jadą za panami z zapasami leków i ciśnieniomierzami. Może tak, może nie? Nasza satysfakcja ograniczała się do tego, ze jako pierwsze zjechałyśmy z promu.


Francja przywitała nas tym samym co żegnała Anglia. Deszczem. Szybko na trasę i pierwszy poważniejszy przystanek w Abbeville. Tam zakup najważniejszej rzeczy na drogę - mianowicie kuchenne różowe rękawice. Dotychczas najlepszy zakup tej wycieczki. Normandzkie widoki zupełnie jak w Polsce. Pola zbóż, buraków i rzepaku. Jedziemy, jedziemy i dojechać nie możemy. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, w końcu zatrzymujemy się na pettite caffe i pytamy o jakiś hotel w pobliżu. Oui Oui! 10 minut drogi, w następnym miasteczku. Wreszcie jakiś hotel i spanie. Dnia trzeciego, tu odkrycie...przestało padać. Już na trasie Caen - Vierville -sur-Mer zaczęłyśmy być na wojnie. Sznury jadących pojazdów opancerzonych, wojskowych jeepów i pełno żołnierzy. To grupy rekonstrukcyjne przybyłe na obchody D-Day. Widoki samych plaż Utah, Omaha i zapierające dech w piersiach lasy krzyży poległych żołnierzy. Mam wrażenie, że po stronie alianckiej i niemieckiej walczyli chyba sami Polacy. Tyle Polsko brzmiących nazwisk. Świadomość, że to tu rozstrzygały się losy końca II wojny światowej przygniata. Barki desantowe jakby wyszły spod igły, zapory no i Scherman na którego ostrzyłam sobie zęby. Na świecie ostały się tylko cztery egzemplarze. Wsie normandzkie wyglądają tak jakby zza rogu wyglądała Michelle i mówiła swe słynne zdanie; Listen very carefully, I shall say this only once!
Trzeba szybko się pożegnać i gnać na zachód do Mount Saint Micheal. Jedziemy jedziemy i oczom nie wierzymy to fatamorgana. To chyba nie istnieje. Zza horyzontu wyłania się bajkowy widok. Nie możne być ale to... dziwne jakby ktoś postawił makietę z zamkiem z Disneylandu???


Po łacinie znaczy Wzgorze Swietego Michala w Niebezpiecznym Morzu. Benedyktynskie opactwo z poczatkami w roku 709. Wzniesione na górze i mocno wysunięte w morze. W momencie przypływu opactwo odcięte jest od ladu, gdy jest odpływ - woda ukazuje parking i rozłegle pola. Niestety UNESCO sprawnie zablokowało dostęp do wyspy. Najbliższy parking to pięć km marszu lub jeżdzacy busik. Sama grobla to 1800 metrów. Czekać nie ma sensu. To kolejna strata tej wycieczki. Robimy zdjęcia napawamy się widokiem. Podziwiam cudne warniki na calvados i cidre. Gdyby jakaś przyczepka.... Spożywamy cidre (degustacja). Nabywamy okazały trunek i w droge w strone Doliny Loary. Musimy dotrzeć do hotelu w Blois a droga daleka, ale i urokliwa wzdluż rzeki i okazałych lasów. Dociągamy sie jakoś do Blois. Już zmierzch. Jak my znajdziemy hotel? Wjeżdzamy w jakies osiedle? Tam zsiadam z motoru i podchodze do starego Fiata Pandy. W środku siedzi dwóch młodych Arabów. Łamaną angielszczyzną proszą by jechać za nimi i że doprowadzą nas do celu??? Ok! Jedziemy za nimi. Takie kretactwa uliczek i zaułków nie wróży nic dobrego? Do haremu za stare i za grube. Sprzedają nas? ee nie? Auto zatrzymuje się na promenadzie. Dalej kierowca wskazuje gdzie mamy jechać i gdzie skręcić. Dziękujemy za bezinteresowne pokazanie drogi. Wyjeżdzamy z Blois. Prawie w Saint Gervais ale nie to? Zajeżdzamy na parkingi niby to obrzeża i niby zaczynają się hotele? Ale naszego nie widać. Żona wyrusza na szukanie drogowskazu. Udaje sie do McDonalds`a. Tam dyspozytorka nie tylko przerywa prace ale wychodzi na rondo niemal poprowadzając nas ku światu. Po przygodach z Paryżanami można było tylko spodziewać się ich wysoko postawionej głowy i prychnięcia. Hmm bezinteresowność to za mało. Jedziemy i ooo jest Statua Wolnosci. Tylko noc i jakies dziwne wejscie?? Zamiast recepcji jakiś automat, który daje nam klucz do pokoju?? Hmm troche egzotyki musi być. Pokój. Kąpiel i najprawdziwsza uczta!!!! Wszystko co kupiłyśmy teraz zjemy. A jest co, i napitek też jest. W nocy nie mam śmiałosci by przeżucic sie na drugi bok.


Dzień święty - Niedziela. Reims, Verdun, Grand Hetange, St Quentin.
Dosłownie kilometr za centrum Reims rozciagają się wytwórnie szampanów. Żona chce zwiedzić piwnice gdzie wyrabiany jest Dom Perignon? Po okrążeniu paru rond nie trafiamy. Trafiamy za to do Pommery. Piwnice omszale i śmierdzi jak w szopie. Nie robi na mnie to wrażenia. Co innego w Porto. Rzecz gustu. Korytarze noszą nazwy miast i krajow zamawiających szampana. Pierwszy korytarz nazywa sie Edimbourgh. Cóż za zrzadzenie losu? Krótka degustacja. Szampan rocznik 98. Trzykrotna destylacja. Smakuje okropnie. To nie dla mnie. Podniebienie zbyt chłopskie. Wsiadając na motor jakoś mi tak dobrze? UFF kiszki sie uspokoiły. Ciocia nabrała ostrości myśli i uśmiech pojawił się na buzi.


Ciągniemy sie do Twierdzy Hackenberg w Vecking. Ale czy zdążymy? Już widze na podwórkach gospodarstw - bunkry. Schemat ten sam. Merostwo, żandarmeria i otwarta patiseria. Zero ludzi. Mijamy malownicze pola, wsie i miasteczka. Tu sie rozgrywała bitwa narodów. To tu był koniec Belle Epoque. Tu rozgrywały sie dzieje Europy i koniec marzeń mocarstw. Wyobrażam sobie okopy w Święcie Wiosny Modrisa Eckstein`sa. Pola Verdun to niekończace się cmentarze, pomniki i miejsca kultu. Czasem jest to kilkanaście krzyży, czasem szereg mogił ciągnących sie po horyzont. Rzecz niesamowita Fort Verdun. Niestety już zamkniety dla zwiedzających. Na zjeżdzie widzimy Hettange-Grande to Fort Immerhoff. Pani przewodnik tłumaczy zawzięcie i wskazuje na zegarek. Przerywamy jej i mówimy- englaise, allemagne, no... wreszcie uśmiecham się i wyparowuje.... polonaise! No!- odpowiada pani i dalej radośnie dokańcza swój wywód. Coż zrozumiałyśmy, że idziemy już zwiedzać. Zwiedzanie samych bunkrów było szybko i sprawnie. W drogę.

Żeby nadrobić czasu i trzymać się tylko autostrady zaczepiamy o Luxemburg i Belgię. I od niej zaczyna się koszmar. Mijamy wsie i miasteczka, w kórych są małe lokaliki gastronomiczne. O jakże bym teraz weszła do takiego pieca opalanego drewnem. Deszcz sieka po nas jak groszek o durszlak. Nigdy tak się nie wymodliłam o coś suchego i ciepłego. W uszach mam słuchawki i na wezwanie Ramsteina - Mutter, mam oczy pełne łez. To prawda świat mierzy się na Francje. Tak! To naprawdę duży kraj. Intuicja kierowcy nie opuszcza. Trafiamy wreszcie na parking hotelowy.
Po jakimś czasie podchodzi do mnie chłopak- mniemam z recepcji. Na migi i po francusku zaprasza. Chyba wyglądam jak wyplosz, bo dziwnie się na mnie patrzy. Po zakwaterowaniu obie wykrzyczałyśmy ZUPY! W środku znajdował sie automat z pomidorowa (niby) i z herbatą. Wszystko smakowało wybornie! Do tego wylałyśmy wszystkie resztki likieru gruszkowego. Sił nie ma na sen. Pierwsza w nocy i co ciekawe w telewizji puszczane jest porno i widac wszystko. Nikogo to nie rusza. Ja nie mam sił przeżucic sie na drugi bok. Mokre rzeczy niby sie suszą. Rankiem w Calais przemoczone i znów wracamy na deszcz.


Na czas wjeżdzamy na prom. Krótka odprawa. Motocyklistów już sporo. Śmieją sie pod nosem dając dobre rady, że najważniejsze są skarpetki! Pytają czy to nasza pierwsza wyprawa, karcąc nas obie wzrokiem i ogólnym panoszeniem się. Mrucze tylko jak się nie przewrócisz to się nie nauczysz! Chce zrobić sobie zdjęcie babelków powietrza wydobywających się z mych butów. Pływam cała. Przebieram buty, skarpety, koszulki. Targamy się na pokład. Musimy sie zagrzać. Niebo nad kanałem nie wróży nic dobrego. Dobijając do brzegów i po zjechaniu na lad nawet nie pada. Nawet ladnie. Uff. O to sie modliłam. Modlitw nie starczyło na długo. Tunel i ten przeklęcie długi Londyn. Najgorsze to pęd kół i woda spod nich. Mamy przed sobą ciężki kawałek drogi. Po jakimś juz servisie nie wytrzymuje. Rugam żone strasznie. Nie dojedziemy do hotelu. Trudno. Zapalenie płuc mamy jak w banku. Nie ma co sie upierać i jechać. Przeliczyła sie żona i to mi przyznaje. To byla pierwsza taka kłótnia. I nie przebierałam w słowach a raczej to był stek. Bity, krwisty monolog. Żona mnie uspokaja. Zatrzymujemy się w następnym motelu i pytamy o pokój. Nie mieli. Trzeba szukać w innym. W następnym motelu jesteśmy tak wykończone, że nie mamy fochów ani nie prowadzimy dalszych dyskusji. Chce tylko wziaść tabletki. Pod goracą wodą siedze dobrą godzinę. Dodatkowo trzy koszulki i skarpety. Wszystko na dodatek brudne. Ubrania niby sie suszą. Dzień ostatni, siódmy i błogosławiony. Mokniemy tak samo co zawsze. Już nam tak nie spieszno. Droga jakby sie dlużyla. Przejaśnia się i nawet świeci słońce. W Scottish Corner obowiazkowy skok radosci. Już prawie Edynburg. Już jest w kurniku juz wita sie z gąską. Żona nie wierzy, że to koniec. Wieziemy słońce. We did it! I bardzo happy!

Morał; Już mierze siły na zamiary.
calosc w 

No comments:

Post a Comment

Note: only a member of this blog may post a comment.