Tuesday, 25 February 2014

pokaz majtki


http://wyborcza.pl/duzyformat/1,136729,15486376.html
A A A Drukuj

Rys. Piotr Chatkowski
Po pracy trzeba rozpiąć spodnie i pokazać metkę od majtek
1 stycznia 2014 roku. Stutysięczny Mansfield śpi po hucznym sylwestrze. Długowłosa, młoda blondynka w okularach zakłada spodnie, bluzę, do przezroczystej reklamówki wkłada zieloną kamizelkę. Boli ją podbrzusze, ale wychodzi z domu. Wsiada do busa, jedzie kilka kilometrów dalej. Wysiada przy magazynie firmy Sports Direct. To wielki koncern warty kilka miliardów funtów, czołowy dystrybutor odzieży sportowej w Europie, z ponad 500 sklepami.

Blondynka przykłada palec do skanera, zakłada kamizelkę szeregowego pracownika. Dostaje karton, metalowy wózek i kartkę z zamówieniem. W godzinę musi spakować kilkadziesiąt produktów. Magazyn ma ich kilkanaście tysięcy, wyrobienie normy jest trudne. Dziewczyna musi biegać z ciężkim wózkiem. Ból brzucha ją łamie, chowa się w toalecie. Godzinę później na teren zakładu wjeżdża ambulans, ktoś krzyczy, że w łazience leży noworodek.

Picking-packing 

Lokalny tygodnik "Chad" podaje, że imigrantka z Europy Wschodniej porzuciła nowo narodzone dziecko w toalecie. Kolejny artykuł - policja zatrzymuje kobietę za umyślne zaniedbanie dziecka.

W tym czasie 28-latka trzęsie się ze strachu w komisariacie w Chesterfield. Nie mówi po angielsku, policja wzywa tłumacza. Przyjeżdża adwokat z urzędu.

Opiekę nad noworodkiem, chłopcem, przejmuje opieka społeczna. Kobieta wychodzi na wolność, bo policja nie ma dowodów na zaniedbanie, ale zakazuje jej opuszczać Anglię.

Na polskich forach internetowych pojawiają się komentarze: "Chciała się zwolnić z pracy, ale superwajzorka jej nie puściła", "Nie wolno [w magazynie] śmiać się, rozmawiać, chorować, a nawet korzystać z toalety". "Po zakończeniu każdej zmiany każą się rozbierać, przeszukują".

Polskojęzyczna gazeta "Nasze Strony" oskarża brytyjskie media, że wykorzystują historię, by zohydzić emigrantów.

Mariusz Paplaczyk jest specjalistą od brytyjskiego prawa - bronił skazanego za gwałt na Angielce Jakuba Tomczaka. - Z angielskimi prawnikami z urzędu bywa różnie, z reguły nie przejmują się losem polskich klientów. Trzeba dziewczynę koniecznie znaleźć i jej pomóc - mówi Paplaczyk.

Lecę do Anglii.

Nie znam nawet imienia 28-latki. Idę do biura pracy w Nottingham, które rekrutuje do magazynu. Na oknach kamienicy różowy baner: "Praca na magazynie. Dnie, popołudnia, noce". Nie chcą rozmawiać.


W Nottingham, przy sklepie Bigos, który sprzedaje polskie szynki, umawiam się z Moniką. W fabryce Direct miała nr 193XXX. Ma 24 lata, przybyła z Jasienia. Drobna blondynka w getrach, wygląda jak nastolatka. Idziemy do jej mieszkania w kamienicy: łóżko, szafka, na ścianie plakat z Myszką Miki. Aneks kuchenny, dwie skórzane kanapy, szafa. W oknach firanki. Po pokoju biega jej czteroletni syn Kevin. W telewizji lecą bajki. Po polsku.

- Mamo, dużo mamy prądu? - pyta Kevin.

- Dużo - macha ręką Monika. W wynajmowanych mieszkaniach w Anglii prąd jest na "kluczyk" - przypomina pendrive. Doładowujesz go w sklepach.

Monika nie pracuje już w magazynie. Miała dość obowiązujących tam zasad.

"Picking-packing" - zbieranie i ładowanie towaru. Polacy, a to 80 proc. zatrudnionych, robią głównie "picking". Są jeszcze Łotysze, Litwini, Słowacy, Romowie.

"Niebiescy" - szefowie "teamów". Na każdej zmianie, a to 1,5 tys. ludzi, jest ich kilkudziesięciu. To głównie Polacy, którzy awansowali. Monice ubliżali, krzyczeli, poniżali ją.

"Zakaz rozmowy" - podczas pracy nie wolno się odzywać. Jest za to punkt karny. Za sześć wyrzucają z pracy. Monika jest gadułą, nikt ze strachu nie chciał z nią rozmawiać. Mówili jej: "Nie mów do nas, nie chcemy stracić pracy". Punkt karny dostaje się jeszcze za pobyt w szpitalu, chorobowe, jednodniowy "sick" (złe samopoczucie), spóźnienie i niewyrabianie normy.

"Norma" - ilość towaru, jaki trzeba zebrać do kosza w ciągu godziny. Ale między półkami pracują duże wózki widłowe. Wtedy nie wolno wchodzić w alejkę, co grozi niewyrobieniem normy i punktem karnym. Więc pracownicy wchodzą pod wózki, ryzykując życie.

"Linijka" (w nich liczona jest norma) - to towary do spakowania. Jedne są w paczkach, inne porozrzucane po magazynie, wtedy trudno wyrobić normę. Ciężko zwłaszcza starszym. Monika pamięta starsze małżeństwo - często mdleli, więc pracownicy wyprowadzali ich na dwór. Ale nie chcieli wracać do domu, bali się zwolnienia.

"Woda" - do magazynu nie wolno wnosić swojej. W całej hali stoją dwa dystrybutory, ale bez kubków. Pracownicy biegają do łazienki, żeby pić z kranu.

"Bezpieczeństwo" - po wypadku, np. z wózkiem, przychodzi kierownictwo firmy, by ofiara podpisała dokumenty, że to z jej winy.

"Kartony" - pakuje się do nich rzeczy. Jeśli kartonów brakuje, nie można wyrobić normy. Gdy ktoś krzyknie: "Kartony jadą!", ludzie rzucają się, wyrywając je sobie i szarpiąc się.

"Krzesła" - były w magazynie, by ciężarne i schorowani mogli usiąść, ale zniknęły dwa lata temu. Na terenie magazynu jest zakaz siadania, bo pojawia się nadzór i każe wstać.

"Kabel" - za doniesienie na innego pracownika, że ukradł coś z magazynu, jest nagroda - 50 funtów.

Monika zwolniła się ze Sports Direct, bo chciała więcej czasu spędzać z synem. Dziś ma firmę sprzątającą. Jej chłopak Damian też robi "picking-packing", ale w rzeźni. Pakuje kurczaki. Mają dodatek rodzinny - na leki, lekarzy.

Dokument ''The Truth About Immigration in the UK 2014''

Monika nie zna dziewczyny, która urodziła. - Ale idź do moich rodziców, coś wiedzą.

Renta, leki, okulary 

Ania pamięta tylko początek swojego numeru z magazynu - 188. Leszek, jej mąż, wymazał swój z pamięci. Mieszkają niedaleko Moniki, w szeregowcu z czerwonej cegły. Mały salon - skórzane kanapy, telewizor, kominek. Na stole paczka Marlboro z ukraińskimi napisami, z przemytu. Można je kupić spod lady w sklepach prowadzonych przez Pakistańczyków.

Anna ma 45 lat, wygląda na zmęczoną. Z powodu papierosów umiera na obstrukcję płuc. Dotlenia się ze specjalnej skrzyni.

W Polsce zarabiała 600 zł w biurze w Zielonej Górze, w firmie senatora. W Anglii razem z mężem ma 1600 funtów miesięcznie, czyli 8 tys. zł.

W Polsce brali kredyt, by kupić dzieciom podręczniki szkolne, bo po opłatach niewiele zostawało. W Anglii dostali miejskie mieszkanie z czterema sypialniami za ok. 1400 zł miesięcznie. Czekali na nie trzy miesiące. Ich znajomi w Polsce czekają na socjalne 12 lat i właśnie dostali propozycję: kawalerka - a mają trójkę dzieci.

Polityki polskiej nie śledzą, chyba że pcha się do Anglii. Widzieli list Kaczyńskiego do młodych emigrantów: "Wracajcie z Wysp".

Leszek: - Dokąd mają wrócić? Kto im da pracę, taki poziom życia jak tutaj?

Ania pójdzie na rentę i dostanie do 140 funtów tygodniowo, darmowe leki, okulary, dopłatę do mieszkania.

Pracuje w magazynie Direct, jest solidna, punktów nie łapie, zawsze wyrabia normę. Najważniejsze, że zawsze ma regularne wynagrodzenie - 200 funtów tygodniowo, czyli ok. tysiąca złotych. Pracuje już sześć lat bez umowy. Ostatnie miesiące chodziła na sterydach, z inhalatorem w reklamówce. Co jakiś czas rozważa przejście na rentę, ale odkłada, bo co jakiś czas krążą plotki, że w Direct będą dawać umowę na stałe.

Leszek zwolnił się po roku. Nie wytrzymał. - Nawet w Wielkanoc nie mogłem z żoną pogadać, bo ciągle ganiali. A najgorsze, że to Polacy, którzy awansowali.

Przeniósł się do fabryki mrożonek, a tam Afrykanie, Węgrzy, Litwini. Szefami są Pakistańczycy. Nie ma nad nim Polaków - nie ma drylu, zakazów.

Ania: - Gdy tamta kobieta urodziła w toalecie, akurat przyszłam do pracy. Widziałam jeszcze policję i prokuraturę. Nie rozumiem, dlaczego stawia się jej zarzuty. Przecież była dopiero w siódmym miesiącu, wiele kobiet pracuje tutaj do końca ciąży.
Ale Annę najbardziej oburzyła wypowiedź rzecznika firmy Sports Direct, który powiedział w telewizji BBC, że nie wie, czy dziewczyna była ich pracownikiem. Rozśmieszyło to Annę, bo nikt nie wejdzie do magazynu, jeśli system nie zna odcisku palca.

Przypomina sobie jeszcze, że ta dziewczyna, która urodziła, może mieć na imię Ewelina i że jest z Mansfield.

To 100-tysięczne miasto, 25 kilometrów od Nottingham. Zbudowane przez Irlandczyków, zamieszkane przez pracowników kopalni węgla. W latach 90. kopalnie zamknięto, młodzi Anglicy wyjechali, zostali emeryci. Przyjechali imigranci, kilka tysięcy Polaków. Język polski słychać na każdym kroku.


Wchodzę do sklepu Migotka, który prowadzi Dorota, matka trójki dzieci. Przyjechała kilka lat temu z Zawiercia. Była sprzątaczką w Sports Direct, ale zwolnili ją dyscyplinarnie, bo podejrzewano, że ma dwie prace, a tego nie wolno. Podała Direct do sądu, podpisali z nią ugodę na 7,5 tys. funtów.

Teraz ma sklep, a jej klienci to Polacy. Kupują wędliny, jajka, nawet sól, bo angielska za mało słona.

Wchodzi Ela, nr z magazynu 188 (XX). Ela niczego w swojej pracy nie lubi, a szczególnie doskwierają jej:

"Numery" - nadają go w magazynie każdemu pracownikowi, by rozpoznał go system komputerowy.

Zakaz chodzenia do pracy w ubraniach należących do holdingu właściciela Direct Sport. Właściciel jest ekspansywny, wykupuje kolejne marki. - Jeśli wykupi Primark, taką tanią, popularną markę odzieżową, to nie będziemy mieli w czym chodzić.

"Torby" - wszyscy noszą do pracy przezroczystą siatkę, a w niej kanapki, kamizelki, bo nie lubią być przeszukiwani przy wejściu, a przez taką torbę od razu wszystko widać.

"Niebiescy" - Polacy w niebieskich kamizelkach są okropni, narzucają rygor.

"Emerdżensi" (emergency - z ang. pogotowie) - ludzie często mdleją, a wtedy trzeba wzywać pogotowie.

Do sklepu wchodzi Grażyna, nr 188XX. Przyjechała 3,5 roku temu z Poznania, gdy zlikwidowano przedszkole, w którym pracowała. Ze Sports Direct zwolnili ją, gdy poszła na chorobowe. Nie wie, czy mogli ją zwolnić, bo nie znała swojej umowy.

Nikt z moich bohaterów nie potrafi powiedzieć, co znajduje się w umowie podpisanej z agencją pośrednictwa, bo była spisana tylko po angielsku.

Grażyna cieszy się, że ją zwolnili. Miała dość "niebieskich", polskich nadzorców. Krzyczeli, poganiali, aż brała tabletki na depresję. - Nawet angielscy menedżerowie byli źli, że Polacy tak poganiają innych Polaków.

Co wiedzą o Ewelinie?

Ela miała wolne, gdy doszło do porodu. Wie tylko, że widziano krew w toalecie i zawołano "niebieskich". Mówiono, że dziewczyna ukrywała ciążę, że obwiązywała brzuch bandażami, dlatego urodziła w siódmym miesiącu. Po porodzie od razu chciała wracać do pracy, pewnie z szoku. Ela słyszała, że Ewelina już nie pracuje w Direct, a dziecko trafiło do rodziny zastępczej.

Znają jednak kobietę, która jeździła z Eweliną tym samym autobusem do pracy. Zostawiam w sklepie numer telefonu, gdyby ta znajoma przyszła po zakupy.

Nagle odzywa się inna klientka, brunetka z kilkuletnią córką.

- Pracowałam na jednej zmianie z Eweliną.

- Widziała to pani? - pytam.
- Nic nie wiem.

- Jak to?

- Nic nie powiem. Ostatnio zwolnili ludzi, którzy wypowiadali się o tym na Facebooku.

Kilka ulic dalej jest sklep Żabka. Szefuje mu Pakistańczyk. Kolejka Polaków stoi po papierosy Fest, tym razem z białoruskimi napisami. Jedna paczka - 2,5 funta. Brytyjskie oryginalne marlboro - 8 funtów.

Następny sklep to Babushka. Za ladą Litwinki. Mówią po rosyjsku, litewsku, angielsku. Dogadują się po polsku, bo - jak mi tłumaczą - Polacy niechętnie uczą się angielskiego. Opowiadają żart: "Czego najszybciej nauczysz się w Anglii? Polskiego".

Kolejka po język 

Błażej Kozdroń to były dziennikarz. Do Anglii przyjechał osiem lat temu ze Szczecina. Mieszka z żoną i dwoma synami. Pracował w różnych biurach, a kilka tygodni temu założył organizację non profit, by pomagać Polakom nieznającym angielskiego. - Takim jak ta Ewelina, by mogła przyjść i powiedzieć: "Jestem w ciąży. Powiedzieć pracodawcy? Czy może mnie zwolnić? Do jakich zasiłków mam wtedy prawo?".

Dokument ''The Hidden World of Britain's Immigrants''

Kozdroń dzwonił wcześniej w imieniu znajomych do urzędów, tłumaczył dokumenty. Chce to robić oficjalnie, stara się o dofinansowanie z gminy. - Pierwszego dnia, gdy ogłosiłem otwarcie na Facebooku, pod biurem ustawiła się kolejka Polaków. Prosili o pomoc w załatwieniu zasiłku, dogadaniu się z właścicielem domu.

Kozdroń uważa, że Anglicy przestają patrzeć wrogo na Polaków: słuchają tej samej muzyki, kibicują tym samym klubom.

Anna - zerwała z Polską, nie poda nazwiska, bo nie chce być rozpoznana przez polskich krewnych - przyjechała kilka lat temu do pracy w domu opieki. Obecnie pracuje w agencji medycznej, pomaga osobom niepełnosprawnym. Zapisała się do Partii Pracy, chce startować w wyborach do rady miasta. Jest samotną matką z dwójką dzieci, angielskiego uczyła się po nocach, poszła na studia magisterskie.

- Któregoś dnia zapukał do moich drzwi angielski radny, długo rozmawialiśmy, namawiał, żebym startowała w wyborach w 2015 roku, reprezentowała Polaków z Mansfield.

Anna nie lubi Partii Konserwatywnej i premiera Davida Camerona, który ogłosił właśnie, że ogranicza politykę imigracyjną. - Wywodzą się z klasy arystokratycznej, nie wiedzą, co znaczy brak jedzenia na talerzu - Anna wzrusza ramionami.

- A jacy są pani znajomi, Polacy, w Mansfield?

- Coraz lepiej zasymilowani. Niechęć spada na Bułgarów i Rumunów, dla których Anglia musiała miesiąc temu otworzyć rynek pracy. Na Facebooku czytałam: "Narzekaliśmy na Polaków, to teraz mamy".

Bryan Lohan, radny z Mansfield, polubił Polaków. - Dopóki pracują, jest dobrze. Wkładają pieniądze w miasto, rozwijają je.

Dziwi się tylko, że Polacy nie uczestniczą w życiu politycznym, nie głosują.

"Pokaż majtki" 

Ewa, pięćdziesięciolatka, przyjechała z Gdańska. Uśmiechnięta, ruchliwa, z burzą rudych włosów. W Sports Direct wytrzymała rok. Spotykam ją w centrum handlowym w Derby, 40 kilometrów od Mansfield, kolejnym mieście, gdzie można spotkać pracowników magazynu.

Ewa do Anglii przyleciała dwa lata temu, by spłacić kredyt mieszkaniowy. W Polsce była salową, zarabiała 1100 zł. Myślała, że zna angielski, ale po przyjeździe nic nie rozumiała. Gdy chce załatwić coś w angielskim urzędzie przez telefon, prosi szwagierkę, by dzwoniła i przedstawiała się za nią.

Ewa nie lubiła w pracy:

"Przeszukania" - ustawiania się w kolejce, po pracy, przed grupą nadzorców. Raz miała koszulkę na ramiączkach, polska "niebieska" kazała ją zdjąć, by sprawdzić, jakiej marki, a potem rozpiąć spodnie i pokazać metkę od majtek, czy aby nie z magazynu. Pokazała, ale koszulki nie zdjęła. Obok stali mężczyźni. Żadnego parawanu.

Ewa bała się, gdy wprowadzili skanery.

"Palca" - systemu ewidencji pracowników. Zaczął działać po świętach 2012 roku. Kazano pracownikom przyłożyć opuszek palca wskazującego do skanera. Jeśli przy wejściu z czytnikiem odcisków bramka się nie otworzyła, to oznaczało, że właściciel palca już nie pracuje. Koleżance Ewy drzwi się nie otworzyły i do pracy nie weszła. Ewa drżała za każdym razem, gdy przykładała swój palec.

Idę z Ewą do dzielnicy emigrantów zwanej Bollywood. Widzę sklep z szyldem Nasza Biedronka, który łudząco przypomina logo polskiego dyskontu. Ale właścicielami są Pakistańczycy. Polacy tylko wykładają towar.

"Bez komentarza" 

Jadę autobusem do Shirebrook, gdzie stoi magazyn Sports Direct. Miasteczko wymarłe: sypiące się kamienice, zabite dyktą okna, połamane szyldy. Sklep Żabka z doklejoną niedbale kropką nad "z". Właściciel: Pakistańczyk. Inny sklep pod szyldem Polish Food Store, a po bokach dwa białe orły. Za ladą pakistańskie rodzeństwo.

- Gdzie jest magazyn? - pytam.

- Wyjdź z rynku, spójrz w górę.

Kończy się poranna zmiana, gdy patrzę na wzniesienie: gąszcz gigantycznych, połyskujących blachą hal. Prowadzi do nich asfaltowa droga, po której jak mrówki wspinają się ludzie w roboczych kamizelkach, trzymając zawiązane na supeł białe reklamówki.

Podchodzę do hal, mijam sklep z firmowymi ubraniami, sprzętem sportowym. Kilka godzin wcześniej napisałam do Sports Direct prośbę o spotkanie. Nie odpowiedzieli. Zadzwoniłam - rzecznik prasowy obiecał oddzwonić.

W recepcji wita mnie Angielka, niska, krótko obcięta, w swetrze.

- Niczego nie komentuję - mówi, choć nie zadałam jeszcze pytania. Nie chce się przedstawić. Na końcu mówi jednak, że jest menedżerką ds. zasobów ludzkich.

Dzwonię znów do rzecznika. Godzi się na rozmowę. Po pierwszym pytaniu dotyczącym pracowników - o zakazie picia, chodzenia do toalety - przerywa, prosi o maila.

W redakcji lokalnej gazety "Chad", która jako pierwsza podała informację o porodzie, wita mnie Andy Done-Jonson. Pisał o sprawie porodu w Sports Direct, szykuje kolejne artykuły. Pytam, czy firma z nim współpracuje. - Nie. Jestem dziennikarzem od 15 lat i po raz pierwszy coś takiego mnie spotyka.

Przyznaje też, że nie wie, która wersja z porodem jest prawdziwa. - Najpierw pisaliśmy, że dziecko zostało przez matkę porzucone - tak mówili informatorzy. Potem dominowało przekonanie, że kobieta chciała iść do domu, ale jej nie puścili.



Dziurawe skarpetki? Ściągać! 

Anita (nr 222XX) niebieską kamizelkę nosiła przez rok. Pracowała na "tunnelingu". To dział zwrotów. Towary, które tu trafiają, trzeba odłożyć z powrotem na półki. Jej "norma" liczyła się w skanach - 200 zeskanowanych i przygotowanych do odniesienia do magazynu rzeczy. Znała angielski, więc po dwóch tygodniach zawołał ją Paweł, menedżer. Jedyny Polak w Direct, który zaszedł tak wysoko. Bano się go.

- Zostaniesz team leaderem, włożysz niebieską kamizelkę. Dostaniesz 20 pensów na godzinę więcej - usłyszała.
"Niebiescy" nie muszą pracować fizycznie, tylko nadzorować zwykłych pracowników.

- Paweł ochrzaniał nas, "niebieskich", krzyczał. Nie chciałam tak rządzić moimi ludźmi. Kiedyś pomogłam komuś nieść ciężką skrzynkę i bark mi wyskoczył. Paweł powiedział pogardliwie: "Po co to robisz? Masz od tego ludzi". Zezwalałam na rozmowy w pracy, a Paweł podchodził, zwracał uwagę, że nie wolno. Był strażnikiem norm, tabelek, wyników.

Jedna z pracownic uderzyła się w głowę, mdlała, miała zaburzenia widzenia. Anita poszła do Pawła, poprosiła o wezwanie "emerdżensów". - Załatw to szybko i wracaj do pracy - powiedział. Pogotowie przyjechało po półgodzinie, ale nie mogło wjechać do magazynu, bo brama była zastawiona paczkami.

Życie Pawła zna tylko z plotek: zaczynał we Włoszech, w innym magazynie, potem przyjechał do Anglii, do Direct. Najpierw był zwykłym pracownikiem, potem "niebieskim", w końcu menedżerem. Ponoć za swoje podejście do ludzi został pobity przez polskich pracowników.

Anita nie lubiła przeszukiwać. Raz przyszedł do niej chłopak, mówiąc, że ma majtki z firmy, której towary są w magazynie, ale kupił za swoje. Poszli do ochrony, a ci kazali mu wybierać: oddaje albo tego dnia nie pracuje. Wrócił do domu. Anita widziała, że nawet dziurawe skarpetki ochrona kazała ściągać, jeśli były z metką z Direct. - Jest mi przykro, bo widziałam, jak sami "niebiescy" kradną: skarpetki, rękawiczki, bo nikt ich nie sprawdza.

- Kto zakazuje wnoszenia wody, chodzenia do toalet, rozmawiania? - pytam.

- Nikt nie mówi tego odgórnie. Mój angielski menedżer powiedział: zróbcie normę, to wszystko. Dał mi wolną rękę. To polscy "niebiescy" narzucili rygor. Jeden z moich kolegów, gdy dostał kamizelkę, zaczął ludzi gnoić. Zmienił się nie do poznania. Za 6,5 funta na godzinę?

Anita została zwolniona. Podejrzewa, że przez złe relacje z Pawłem. Na koniec wytknęli jej każde spóźnienie. Jest w czwartym miesiącu ciąży, pracuje w drukarni, wśród Anglików. - Nie pozwalają mi się przepracowywać, aż mi głupio. Traktują jak niepełnosprawną.

Anita: - To polscy "niebiescy" narzucili rygor. Jeden z moich kolegów, gdy dostał niebieską kamizelkę, zaczął ludzi gnoić

Dzwonię do Pawła, byłego szefa Anity. Przedstawiam się.

- Skąd ma pani mój numer?

- Od jednego z pracowników.

- Proszę o jego nazwisko.

- Nie podam.

- To nie będziemy rozmawiać.

"To dla mnie dramat" 

Laurence Platt pracuje w największej w Anglii organizacji związkowej Unite the Union. Bada warunki pracy w Sports Direct. Uważa, że pracownicy z Europy Wschodniej nie są informowani o swoich prawach, więc nie potrafią ich egzekwować. Przyznaje, że w Wielkiej Brytanii jest duża liczba pracodawców, którzy maltretują pracowników.

- Czy może pani skontaktować mnie z Eweliną? - pyta. - Mamy w związkach bardzo dobrych prawników, za darmo podejmą się jej sprawy.

Wracam do Mansfield. W sklepie Migotka pojawiła się wcześniej znajoma, która jeździła do pracy jednym busem z Eweliną. Zostawiła numer.

- Ale numeru do Eweliny nie podam. Powiem, że jej szukacie - słyszę w słuchawce.

Przeszukuję fora internetowe, znajduję nazwisko Eweliny. Ma profil na Facebooku. Piszę wiadomość.
Odpowiedź: "Proszę dać mi parę dni do namysłu, to dla mnie straszny dramat, który zaczął się miesiąc temu i z każdej strony czuję presję wywieraną na mnie w sprawie Directu".

Z profilu wynika, że pochodzi z okolic Małopolski, skończyła liceum, gustuje w muzyce dyskotekowej.

Piszę jej o prawniku z Unite the Union. Czekam na odpowiedź.

Platt wyjaśnia mi, że zgłaszali do sądu pracy przypadki nadużyć w różnych firmach, ale pracownicy wolą pójść na ugodę z pracodawcą, by uniknąć stresu związanego z sądem.

Właścicielem Sports Direct jest Mike Ashley, 54-letni korpulentny brunet z majątkiem 3,5 mld dol. Zajmuje 13. miejsce wśród miliarderów w Wielkiej Brytanii. Na świecie jest 384. Pierwszy sklep otworzył, mając 16 lat. Teraz ma ich ponad 500. Jest też właścicielem 28 marek, m.in. Donnay, Lonsdale, Kangol, Dunlop, Slazenger.

Ashley unika wywiadów, mediów społecznościowych. "Samotnik i indywidualista. Nawet jego pracownicy nie wiedzą, jak wygląda" - piszą o nim gazety. Opisują też dekoracje świąteczne, które zawiesza na swojej posiadłości pod Londynem. Przyjeżdżają je oglądać tłumy turystów.

Od siedmiu lat jest właścicielem klubu piłkarskiego Newcastle United. Kupił go za 140 mln funtów. Początkowo wzbudzał szacunek kibiców: oglądał mecze ze zwykłej trybuny, nosił klubową koszulkę, przesiadywał w pubach. Rozgniewał ich, gdy zwolnił ich ulubionego menedżera, a potem - chcąc zmienić nazwę stadionu na Sports Direct Arena.

Jako szef Ashley słynie z zatrudniania pracowników na kontrakty "zerogodzinne". W Sports Direct pracuje tak 20 tys. osób, czyli 90 proc. załogi. Według danych urzędu statystycznego stanowią jedną dziesiątą wszystkich Brytyjczyków pracujących na takich kontraktach. Tacy pracownicy nie wiedzą, ile godzin przepracują w danym tygodniu, nie mają prawa do urlopu czy chorobowego.

Latem ub. roku jego Direct został skrytykowany za politykę pracowniczą przez parlamentarzystów i związkowców. Domagali się spotkania z Ashleyem, ale firma nawet nie wchodziła z nimi w komentarze.

Na stronie internetowej koncernu czytam: "Nasi pracownicy są sercem naszego zakładu. Ciągle rozwijające się umiejętności i entuzjazm 24 tys. ludzi jest kluczem do naszego sukcesu".

Pytam Ewę z burzą rudych włosów, czy widziała kiedyś Ashleya. Nie. Ale pamięta poruszenie, gdy przyleciał swoim helikopterem. - Przy magazynie jest lądowisko. Wszyscy kierownicy biegli, jakby sekretarza partii witali.

A Anita? - Widziałam. Przylatywał albo przyjeżdżał limuzyną z kierowcą, takim wielkim, w czarnym garniturze.

Ewelina odpisała mi, że angielski adwokat odradził jej rozmowę.

Sports Direct odpisał, że nie odpowie na żadne moje pytanie.

Wednesday, 19 February 2014

a takie tam

Ciocia wraz z Instytucja Zony lubi ...bol!
 Drgania 6 igiel zwanych ...lopata najbardziej.
 Boli ... ale przestanie.
Przymiarki.
 Malunki.
Odbitki.
Wreszcie jest.
Kontur.
 Miesnie.
 Kosc, na ktorej wszystko szczegolnie boli!
Usmiech i smiech z facetów, którym trzesa sie rece.
ooo koniec?
Nie! -  ja pytam ile wytrzymasz?
Do mnie to pytanie?
 A ciocia sie martwila o Twoj kregoslup?
 O juz?
 o tak?
tak do 3 godzinki - skonczymy!-
No dobra(
Cholera- nawet bez sety sie obywa, bez tabletki. Juz mnie goraczka nie chwyta? Kuzwa co jest?
Ano Zono droga- sadomasochizm juz jest!
Dwa lata odwyku na cos sie przydalo.
Bedzie dobrze. Juz niezle. Dojda kolory. Bedzie zywiej. Jak to na wiosne!
Wojownik i panna. Hannya Shogun i  death geisha san musza sie kochac.
Hannya i Shogun mask znajdziecie sobie znaczenie wiec sie nie rozpisuje. Szerzej znajdziecie w szeroko rozumianych mundrych opisach! Co znaczy  hannya, shogun, geisha, death geisha, mask  i wyrazenie  - san - z tych co ostatnio robilysmy.
  Dla nas to -
Shogun hannya Instytucji Zony  -  bo walczy.
Ciocia  ma inne oblicze hannyi.
 Cztery lata zwlekalam by zrobic hannye. Malunek byl zrobiony. Tatuator napalony. Ucieklam spod maszynki. Wzor zmienialam (oj wk. sie tatuator, oj tak!) Wreszcie doroslam.  Ciocia pokierowaly wydarzenia.
Tak jak dorasta sie do sluchania muzyki. Sprzatania? Nie wiem -  segregowania smieci. Szkola, praca. zycie itp
 Czy wyzwan kolejnych waznych w zyciu. Tak i tatuaz cierpliwie czeka na realizacje.

a wszystko to przy tradyjnej muzyce

i tradycyjnym ...zdjeciu 4558_4562

Saturday, 15 February 2014

dobre i zle kobietki

 5265_762d

Channel 5  zaserwowalo nam zdawalobysie luzna historyjke o kobiecym wiezieniu. Elementy braznowe i te sprawy. Zwaszcza, ze jedna z bohaterek serialu wystepowala juz w gazecie Diva. Wiec ciocia zazyczyla sobie Wenworth Prison ogladac. 10 odcinkow wciagnela nosem przez dwa dni. Spodziewalam sie lekkiej barwnej opowiesci. W typie pierdu pierdu. A tu taki klops. Smutne, rzetelne kino wiezienne. Remake Prisoners z 1980 roku. Grupa kobiet z powodów zyciowych odsiadujace swa kare w bloku H w Wenworth Prison w Nunawading, Victoria w Australii. Bohaterki; Bea, odsiadka za usilowanie zabojstwa meza, ktorej morduja corke. Strona druga; maz to gwalciciel i tyran domowy. Franky; kucharka, która za nieuzasadniona krytyke wylewa jurorowi na twarz olej.Vera alkoholiczka zabila nieumyslnie swoja matke. Nie bez winy sa straznicy wiezienni. Przemytnicy, frustraci, narkomani. Nie wiadomo, kto kogo zakapuje i kto da wiecej lapowki. Brudne pieniadze i brudne sprawy.
Gangi utrzymujace mores w grupie. Zabojstwa na zewnatrz w wewnatrz. Silna piesc. Przywodztwo. Narkotyki, pijanstwo, gwalty. Twarde prawo wiezienia. O Jakze sie rozczarowalam, ze zaserwuje sobie lekka historyjke a sie dzieje na prawde. Bolesne i prawdziwe. Czekam na sezor drugi. A slyszalam o tym, ze kreca sezon 3. Jestem fanka. Naprajdziwsza fanka i sadomasochistka by cieszyc sie ze zla swiata. Do tego swiat ogarnela dzis plotka o zalozeniu glodowki przez Andreasa Brevika. Norweski zabojca 77 ludzi skarzy sie  to, ze otrzymuje za malo kieszonowego. 36 euro to za malo na znaczki pocztowe. Do tego listy sa czytane. No skandal. Malo tego najwieksza porazka to, ze Brevik otrzymuje komputerowe gry dla jak to sam okreslatrzyletnich  dzieci! I jest dyskriminowany - tak dyskriminowanyy z powodu przestarzalego Playstaition 2. A na swiecie przeciez 3 juz obowiazuje. Ludzie- trzymajcie ciocie bo nie wytrzyma! Nie ona juz kipi by skorkojada sama ukatrupic!
http://natemat.pl/92175,anders-breivik-czuje-sie-przesladowany-w-wiezieniu-zada-nowszego-playstation-i-wyzszego-kieszonkowego#
4995_ce48



rebusa zagadki


Inspektor Rebus- dość oschły charakter ze skłonnośćią do używek i pięknych kobiet. Tyle tylko, że to postać fikcyjna. Jednak maniacy przygód policjanta z Edynburga powołują w każdą sobotę wspomnienie o tej personie z kart kryminałów Iana Rankina. Ukryty Edynburg czyli dwugodzinna wycieczka po mieście zaczyna się jednym z ulubionych pubów Rebusa - Royal Oak, potem Royal Mail, Flodden Wall, Carnegie Housing, Salisbury Crags, St Leonards Police Station, historyczne George Square aż do Sheriff Court przy Chambers Street. Odczyty z książek - Set in Darkness, Dead Souls oraz Question of Blood przybliżają słuchaczom sprawy oraz zagadki ze śledztw.


Drugą wycieczką po mieście jest cykl Secret Edinburgh obejmujący także spotkanie w Royal Oak i przejście do miejskiej kostnicy, ponurego Cowgate, biblioteki na High Street i wizyta na cmentarzu Canongate. Tu motywem przewodnim będzie książka Iana Rankina - Fleshmarket Close, która jest jedną z najbardziej krwawych opowieści o śledztwach Rebusa. Wycieczki miejskie to nie tylko poznanie tajemnic Edynburga ale i świetna lekcja literatury. Dodatkowo opisy śledztw i dochodzeń w sprawach morderstw z pewnością ucieszą każdego fana kryminałów. Oprócz tego odkrywamy niezbadane obszary Edynburga i rozwikłamy tajemnice rzeczywistych miejsc rodem z kart pisarza Iana Rankina.


Cześć, chuju, zaruchałeś wczoraj?", "Wypierdalaj, kutasie", "Napierdalasz na folii czy na aluminium?", "Chuj ci w dupę", "Pikuj, chuju, pikuj". No, pogadali sobie, już jest zgoda.

Rys. MATEUSZ KOŁEK
http://wyborcza.pl/duzyformat/1,136629,15442943,Uwazaj_na_kobiety_w_sobote.html
Wszysttko mozna przeczytac pod tym linkiem. I co najwazniejsze tam sa i filmy. Co rece opadaja. Najgorsze sie juz przeszlo. Emigranci wszystko przechodza ale to co jest opisane z sytuacja na tasmie to juz mnie chooy strzela. Porywanie ludzi, sex na tasmie, jakies takie nie wiadomo co? Chyba juz prestane narzekac na wszystko. Nawet na ten poj. google co mi posty wstrzymuje i banuje tresc!
Bo w poniedziałek w więzieniu pod Dover spotkasz kilkudziesięciu rodaków
http://wyborcza.pl/duzyformat/1,136629,15442943,Uwazaj_na_kobiety_w_sobote.html
Jak zrobiłem kółko
Wojciech, 53 lata 


Zapraszam do gabinetu. Oto ściana płaczu, oczywiście dla niektórych. Z kamer zawieszonych w tym biurowcu spływa 20 opowieści o wewnętrznym życiu moich firm. Wszystkie na wielki płaski telewizor, który wisi na ścianie. Teraz chłopaczek z działu ogłoszeń wstaje zza biurka i znika. Pojawia się na prawym ekranie pod toaletą męską, będzie się załatwiał. Prawniczka, dziennikarz i niezidentyfikowany palą papierosy pod wejściem do budynku. Trochę długo sobie palą. To nie jest kino akcji, ale trudno oderwać wzrok od ekranu. Bezpośrednia kontrola pracowników, doskonała pamięć i odwaga zaprowadziły mnie na stanowisko prezesa holdingu, w którego skład wchodzi multum, proszę pani, firm. Sam je wszystkie zakładałem, kiedy w połowie lat 90. przyjechałem do Londynu.

Liznąłem wcześniej trochę Zachodu, a Polską byłem już zmęczony. Była końcówka lat 80., a jako właściciela firmy polonijnej, zajmującej się sprzedażą perfum, żywności oraz bielizny damskiej, brali mnie za spekulanta. To, proszę pani, boli, jak się ma 29 lat. Zebrałem rodzinę. Pojechałem do Francji.

Francja, Francja, duża sfera emigrantów, ale oni się nie rozwijają. Byle dostać zasiłek, powłóczyć się po ulicy, torebkę wyrwać, na budowie dorobić. A ja nabierałem tak zwanej siły. Byłem za fryzjera, potem za sprzedawcę domów. Ale mnie ciągnęło do biznesu, a Francja się do tego zupełnie nie nadaje. Mówię: "Jedziemy do Londynu".

Wysiadam na dworcu Victoria i załamka: brudno, niepozamiatane, żadnego kosza na śmieci, syf. Widząc ten kraj, nie mogłem dojść do siebie. Ale się okazało, że w tamtym okresie było w mieście dużo wysadzeń. IRA wkładała bomby w śmietniki, żeby w czasie wybuchu było więcej słychać. Kiedy później zaprzestali zamachów, zrobiło się czysto.

Co jeszcze zobaczyłem: te czarne taksówki, które wyglądały jak krzywe garbuski z Polski. Myślę sobie: "Czy ja się cofnąłem do Warszawy?". Ale nie, na ulicach ludzie mieli czarną skórę. Następny szok.

Szybko się zorientowałem, że tu trzeba być silnego charakteru. A takim człowiekiem mogę siebie nazwać. Miałem nocleg wyłącznie na cztery dni. Zatrzymaliśmy się z rodziną u Cygana słowackiego. Mogę śmiało powiedzieć, że to jest normalny człowiek, wręcz wspaniały. Cygan wie, jak przetrwać. Jestem mu wdzięczny, bo dzięki niemu ja też przetrwałem.

Naturalnie od razu znalazłem pracę. Zostałem pizza driver, który to jest pospolitym zawodem Polaka. Nielegalna praca. A co? Były prezydent też pracował na zmywaku, premier mył okna w jakichś wysokich wieżach. Potem załatwiłem sobie prawo do pracy, po czterech latach - rezydenturę. Obecnie, nie chwaląc się, jestem już Brytyjczykiem.

Zarabiając w Polsce pewne duże fundusze, nie czułem tego co tutaj. Satysfakcji. Jak doniosłem pierwszą pizzę i dostałem tipa, to mi się łezka zakręciła. To był ciężko zarobiony funt. Czułem się zmęczony, ale szczęśliwy. Potem mówię: "Otworzę firmę". Miałem już paru ludzi na oku. Jeden pan z dawnych czasów jeszcze ze mną pracuje. Wtedy ja woziłem pizzę, a on ją klepał.

Polska emigrantka w Australii: Dlaczego zostawiliśmy Polskę

Najpierw sprawdziliśmy, czego potrzeba ludności w Londynie. Napisaliśmy w tym celu ulotkę o treści: "Jeśli potrzebujesz pomocy - zadzwoń". Kilkadziesiąt tysięcy tych ulotek rozwieźliśmy po domach razem z tą pizzą.

Bingo. Zaczęli dzwonić. A to, że potrzebują handymana, a to, że potrzebują sprzątaczki. Paraliż. Co teraz? Dzwonię więc do studentki, która mówi po angielsku. Pytam, co robić. Ona: "Bierzcie od klienta 6 funtów za godzinę, mnie płaćcie 4, będziecie zarabiać, a ja posprzątam i się opłaci". W czasie pierwszego miesiąca mieliśmy ją jedną, po dwóch miesiącach mieliśmy pięć sprzątaczek, po sześciu - 30, a po dwóch latach - 150. Mnożyły się jak króliki i wszędzie sprzątały.

Żeby posprzątać całość, trzeba mieć system. Sam go opracowałem i stałem się specjalistą. System polega na tym, żeby sprzątać nie wyżej niż na wysokości oczu oraz posprzątać przed drzwiami i wytrzeć klamkę. Pierwsze, co klient robi, to bierze za klamkę. Nie może powiedzieć: "Ożeż, brudne!". Następnie: korytarz ma być wyczyszczony super, to samo blaty w kuchni i łazience. Jak te pozycje zostaną wysprzątane, to klient będzie forever i fakapy będzie można zostawiać dosłownie wszędzie. Możemy oczywiście odsuwać kanapy, stoły, ale trzeba powiedzieć jasno, że się wtedy nie zdąży. Największa sztuka w biznesie to nie sprzątanie, tylko logistyka przejazdu sprzątaczki przez wielkie miasto. Przejazd ma zajmować najlepiej do 15 minut.

Czemu zażarło z dziewczynami? Bo Angol to jest człowiek pracy, a więc nie ma czasu na sprzątanie. Pracuje po 70-80 godzin tygodniowo. Angol nie skończy pracy, dopóki nie zrobi swojego zadania. To nie tak jak Polak, co odkłada długopis i idzie, to kompletnie inny styl. Więc on nie ma czasu na robienie koło siebie. Zresztą on nie umie. Jak jest specjalistą od komputera, to nie wkręci żarówki, jak jest hydraulikiem, to nie wbije gwoździa. Student w ogóle nie sprząta, on jest brudas z natury.

Mieliśmy już 700 domów i samoczynnie weszliśmy w budowlankę. Angole zaczęli żądać, żeby im okno czy klamkę naprawić. Dzwonili, czy nie mamy kogoś do malowania. A myśmy mieli, bo te 150 dziewczyn, co sprzątały, miało na szczęście mężów i chłopaków. Potem sprawy potoczyły się naprawdę szybko i naturalnie. Sprzątaczka i handyman potrzebowali zalegalizowania pobytu, tak więc stworzyłem dział emigracyjno-prawny. Załatwiałem zarówno bizneswizy, jak i tak zwane pobyty. Zanim się otworzyły granice, Polak mógł dostać bizneswizę tylko wtedy, jak miał stałą pracę. A stałą pracę dawałem ja. Logiczne? Małżonka moja była z wykształcenia prawnikiem i wszystko załatwiła. Teraz mamy pozwolenie z samego Home Office. Możemy nawet Angolom załatwiać paszporty, jakby chcieli.

Jak już ten Polak miał swój pobyt, to musiał gdzieś mieszkać. Zbudowaliśmy więc domy na wynajem. Kiedy przyszedł wreszcie rok 2005 i Polacy zaczęli przyjeżdżać wielką ławą, to ja im w duchu powiedziałem: "Stworzyliśmy dla was kółko - sprzątanie, budowlanka, mieszkanie i pobyty. Tak więc idźcie i się rozprzestrzeniajcie".

Rozmowa z prof. Romualdem Jończym: ''Emigracja zarobkowa to już nie jest high live''

Żeby dostać się do ich dobrych sfer, to chyba mi już życia nie wystarczy. One są zamkniętym kręgiem. Tutaj można być dobrze wykształconym, mieć majątek, ale nie będzie się z naprawdę wyższej klasy. W życiu biznesowym bardzo dobrze urodzony wygląda tak: widzisz go w koszuli, widać, że jest oberwana, bo on nosi ją 20 lat. Albo ma płaszcz 30-letni. Albo buty 15-letnie. Ale te buty nawet teraz mają wartość 500 funtów, koszula jest z najwyższej półki i zawsze była, na taki płaszcz to normalny człowiek musiałby długo zbierać. No i widać zegarek.

Dajmy na to, ja mam dom w Cotswolds w hrabstwie Gloucestershire, gdzie ci najlepiej urodzeni mają swoje domy od piątku do niedzieli. A jednak nie zapraszają mnie na polowanie, choć zapraszają innych. Albo będę chciał wysłać dzieci do szkoły dobrej, wysoko płatnej, mającej renomę. Niestety, żeby tam wejść, to będzie duża sztuka. Ale, dajmy na to, udało mi się załatwić te rekomendacje, tak jak znajomej Polce pochodzenia inteligenckiego. Sama była w Polsce nauczycielką, ale mając bogatego męża, posłała córkę do prywatnej szkoły w okolice Windsoru. Ta córka nigdy nie została zaakceptowana. Tamci jeżdżą do Szwajcarii na narty, na jachty w ciepłe kraje. Niektórzy nawet nie mają pieniędzy na takie wyjazdy, ale ich zapraszają ci, co mają. Z urodzenia biorą. Córka nabawiła się depresji. Ale chodzi dalej, dlaczego ma nie chodzić?

Na taśmie u Albańczyka 
Marcin, 43 lata 


Zarządzają nami Albańczycy. Twarde skurwysyny, niektórzy rozumieją po angielsku. 90 robotników do sortowania śmieci na dwie zmiany to Polacy. Plus kilku Litwinów.
Część Polaków jest na specjalnej liście i może mieć pewność, że każdego dnia dostanie robotę. Reszta przychodzi na ambonę i czeka na decyzję Albańczyka, jak w obozie. Angielska agencja pośrednictwa pracy, która ściąga z Polski ludzi do naszej sortowni, zatrudniła w Dartford 500 osób, choć pracować w ciągu doby może tylko 90. Agencja bierze kasę za łeb wciągnięty na listę zatrudnionych. Polacy zagryzają się wzajemnie, żeby tylko dostać się do taśmy. Przykład: zajumasz rękawice albo kask koledze z pracy i kolega nie ma w czym sortować. Odpada. Jak mu nie zaszkodzisz, to już mu pomożesz i wtedy sam nie masz roboty. Pomaganie innemu oznacza, że jesteś ciotą.

Lepiej mają młodsze kobiety i ich rodziny. Jeśli Albańczyk ma seksualny układ z kobietą przy taśmie, to nawet jej pociotkowi ze wsi podkarpackiej, który segreguje śmieci w innej hali, jest lepiej.

Ja mam przywilej, ponieważ mój brat pracuje tu od roku, ma maturę i mówi trochę po angielsku, taki lokalny mądrala. Ostatnio zszedł z taśmy i trafił do biura jako inspektor BHP w fabryce. Ma podobno w biurze trochę czystsze ubikacje. Mieli mu dać podwyżkę, ale nie dali. Brat siedzi cicho, bo dostał w Dartford stały kontrakt. Jest w lepszej sytuacji niż reszta pikerów, którzy sortują za pośrednictwem agencji, a ich prawo do zasiłków angielskich jest prawie zerowe. Tak więc dzięki bratu nie stoję rano na ambonie, czekając, czy mój ryj spodoba się Albańczykowi.

Polska emigracja w filmie Kena Loacha: ''Ciemna strona emigracji ''

Zwiastun filmu ''It's a Free World''

Potem idę na taśmę. Śmieciarki zwożą tu kontenery z całego kraju. Najpierw śmieci lecą do wielkiego bębna, który jest nakłuty ostrymi kolcami. W bębnie dodatkowo siedzą Polacy i wyjmują wielkie kartony. To najcenniejszy surowiec wtórny. Potem bęben się zaczyna obracać i większe śmieci zostają na kolcach. W zeszłym tygodniu było zabawnie, bo kolega nie zwolnił blokady zabezpieczeń i bęben zaczął się obracać z Polakami w środku. Kolega nie wiedział, jak zwolnić tę blokadę, bo Albańczycy akurat oszczędzali na szkoleniach BHP. Tam byli Wiesiek i Jarek, bracia alkoholicy, którzy nigdy nie pojechali nawet do centrum Londynu. Zanim ktoś zajarzył, co się dzieje, bęben parę razy się obrócił. Pomyślałem, że chłopaki to już tego centrum nie zobaczą. Przeżyli. Gdyby nie byli debilami, mogliby zaskarżyć firmę i zgarnąć miliony. Ale zaraz podleciał Albańczyk: "Kurwa, kurwa, nic się nie stało, siedzisz cicho, Polak, Albańczyk - dwa bratanki". I ci goście nie pisnęli, wystraszyli się, że stracą tę pracę, 6 funtów 50 pensów za godzinę minus podatki.

Z bębna śmieci jadą do hali. Już na wejściu czuje się trujące opary. Masz tu odpady medyczne, jedzenie, szkło, brudne podpaski, zużyte pampersy, dreny wyciągnięte z ludzi, którzy chorują w domu, worki z osoczem. Ten, kto wyciąga z człowieka te dreny i odczepia worek z osoczem, powinien to raczej spalić, ale widocznie on też ma to w dupie i dopiero ja muszę wyciągać ten syf i odkładać do małego kontenera. Podobnie jak każdy inny kawałek folii. W zimie śmierdzi tak, że urywa głowę, nie wiem, jak się wytrzymuje w lecie.

Jestem nowy, koledzy się do mnie mało odzywają. Nie można mi ufać, mieszkam osobno, nie piłem z nimi. Nawet im nie mówię, że byłem dyrektorem w najlepszych agencjach reklamowych, tylko dałem szefom po ryju i zachciało mi się wyjechać. Mam dzieci, żonę i chcę do nich wracać. Zagajają do siebie: "Cześć, chuju, zaruchałeś wczoraj?", "Wypierdalaj, kutasie", "Napierdalasz na folii czy na aluminium?", "Chuj ci w dupę", "Pikuj, chuju, pikuj". No, pogadali sobie, już jest zgoda.

Janek, z prawej, ma 40 lat, a wygląda jak 50-latek. Pracuje na folii od dziesięciu lat i pracując tu, prosi się o szybszą śmierć, chociaż o tym nie wie. Albo ma to w dupie. Wolne rodniki to witaminy w porównaniu z tym, co fruwa w powietrzu nad tą taśmą. Nie wiem też, jak miałby zaruchać, bo kobiet przy taśmie jest bardzo mało. Te młodsze są wzięte przez kozaków z Albanii. Starsze wyglądają na swoje babki. Na mieście chłopaki nie mają czego szukać. Nieatrakcyjność polskich mężczyzn jest szeroko znana w świecie, tak jak bigos i kiełbasa. Nawet w Dartford, gdzie mieszkają biali bezrobotni śmiecie, laski 16-letnie w trzeciej ciąży na zasiłku od trzeciego pokolenia.

Rozmowa z Agnieszką Major, psychologiem i założycielką londyńskiego stowarzyszenia polskich psychologów : ''Emigracja boli''

Ciemna strona emigracji w reportażu Al Dżaziry

Te kawałki folii, dreny, butelki, reklamówki i pampersy, co je wrzucamy do lewego czy prawego kontenera, wyjeżdżają z sortowni w postaci wielkich belek. Mają być czystym plastikiem, ale nie są, bo my sortujemy szybko, ale niedokładnie. Takie są wytyczne. Kary za zanieczyszczenia znalezione w belach nie psują szczególnie biznesu. Bele wyjeżdżają do Chin czy Albanii i wracają po trzech tygodniach w postaci zepsutych plastikowych kajdanek z zestawu "mały policjant". Wyciągasz je z taśmy i znów wrzucasz do prawego kontenera.

Niektórzy koledzy żywią się przy taśmie, ponieważ w śmieciach z lepszych dzielnic wjeżdżają również zapakowane fabrycznie artykuły spożywcze. Przy ludziach brzydzimy się zjeść kanapkę z taśmy, ale czasem trafia się też konserwa. Po świętach wyciągamy nietrafione prezenty. Prawie nowe ubrania. I zasadą jest, by zawsze zajrzeć do kieszeni. Kolega z nocki znalazł 800 funtów. Albańczycy przymknęli oko.

Schodzę z taśmy. Mój kolega Marek, który marzy, żeby z folii dostać się do aluminium, nienawidzi Albańczyków. Mówi, że są brudasy, gorsi od Hindusów czy Pakistańczyków. Ale się im podlizuje. Mówi im na migi, że wyniosłem z ubikacji papier toaletowy, że wziąłem go do domu. Może i ukradłem.

Czytam sobie codziennie "Guardiana". Ostatnio jeden profesor od angolskiej ekologii cieszył się w swoim artykule, jak cudownie działają zaostrzone przepisy o segregacji śmieci. Gdyby przestąpił próg naszej fabryki, toby zwątpił nie tylko w segregację, ale również w człowieka.

Zdolne dzieci na P 
Marek, 19 lat 


Miałem dziewięć lat. Mama przyjechała do naszego miasta i powiedziała, że mnie zabiera. Taty nie pamiętałem, bo uciekł, z babcią nie było za wesoło. Mama wzięła mnie na spacer i zaczęła opowiadać, że tam wszystko jest inaczej, inny język, inni ludzie. Zapytała, czy potrafię wymienić po angielsku dni tygodnia. Zacząłem: Monday, Wednesday... Nic nie pamiętałem i rozbeczałem się od razu.

Pojechaliśmy autokarem. Na dworcu Victoria było jeszcze jak na zwykłym dworcu. Dopiero w metrze zobaczyłem, co to za miasto, różność ludzi, każdy kraj na świecie ma tu swojego człowieka, w każdym kolorze. Pojechaliśmy do hotelu, który remontował chłopak mamy, i mogliśmy tam chwilę mieszkać. Nie wiedziałem, że mama ma chłopaka.

Potem przenieśliśmy się do pokoju w Greenford. W naszym domu mieszkała jeszcze jedna rodzina, matka, ojczym, dwójka dzieci i brat ojczyma. Kłócili się z nami, na przykład o to, kto wyjada z lodówki, kto nie wyniósł śmieci albo że łazienka brudna.

Kilka lat temu dowiedziałem się, że ten brat nie żyje. Wracał jak zwykle kompletnie pijany i nieznani sprawcy sprzedali mu kosę. Mama mówi, że rodzina postąpiła nie fair, bo nie urządziła mu pogrzebu, tylko sprzedała zwłoki na jakieś badania. Jeszcze zarobiła na tej śmierci.

Przyjechaliśmy we wrześniu i nie było dla mnie miejsca w żadnej szkole. Mama i jej chłopak szli do pracy, a ja siedziałem w domu. Bałem się wychodzić, bo nic nie umiałem po angielsku. Grałem więc na komputerze. W lutym przeprowadziliśmy się na White City. Jeszcze wtedy przychodził chłopak mamy, ale jak pił, mama go wyrzucała. Ja go akceptowałem, póki mama go chciała. Czasem był fajny, a czasem zachowywał się dziwnie. Raz ciągnął mnie za włosy przez cały korytarz. Wtedy mama zadzwoniła po policję.

Rozmowa z prof. Haliną Grzymałą-Moszczyńską: ''Polacy na Wyspach nie znajdują żon, bo się nie uczą''

Wielka Brytania nie chce emigrantów - reportaż ''Why it's not so 'Great' in Britain''
W nowej dzielnicy mama znalazła dla mnie szkołę. White City Phoenix High School. Bałem się, bo miała być najgorsza w okolicy. Dwa lata wcześniej zgwałcili tam dziewczynkę, a trzy lata temu zadźgali chłopaka. Potem się dowiedziałem, że jeszcze gorsza jest Acton High School, bo jak wychodzisz z budynku, to dilerzy stoją tuż za płotem.

Bałem się tej szkoły, nie będę kłamał. Było w niej mało białych osób, chyba że Polaków. Tak to Somalijczycy, 70 proc. Może ze dwóch Angoli. W szkole klasy miały litery z wyrazu PHOENIX. Do P chodziły najzdolniejsze, a do X najgorsze, które nie dawały sobie rady albo były na przestępczej drodze. Dostałem się do klasy E, w której miały być dzieci bystre, które nie wszystko rozumieją. Ja nie rozumiałem prawie nic, więc korzystałem z pomocy polskiego nauczyciela, który tłumaczył. Na matematyce królowałem, ale to nie wystarczyło. W połowie roku przenieśli mnie do klasy N. Zdecydowano, że tam się będą uczyć wszyscy Polacy. Był tam taki chłopak z Senegalu, który ciągle mi dokuczał. Byłem łatwym celem, bo nie lubiłem się bić i nie rozumiałem, co on do mnie mówi. Na przykład siedzi za mną i cały czas kopie w krzesło albo we mnie. Jak nie kopie, to rzuca papierami. Zgłaszałem dręczenie nauczycielom, ale oni przepychali problem od jednego do drugiego. Jakby nie wiedzieli, co się dzieje. A chłopaki pozwalali sobie na coraz więcej. Nie tylko chłopaki. Na klasie dramy na scenie ćwiczył Angol z Somalijką. On ją szturchnął, a ona uderzyła jego głową w stół. Stół zakrwawiony, nauczyciela zamurowało.

Taką strategię miałem, że słuchałem tylko, co nauczyciel mówi, nie chciałem patrzeć na kolegów, ale nieuniknione było, że się jednak widziało, co inne dzieci robią - że biją, zaczepiają. Miałem znajomych Polaków, jednego Portugalczyka i jednego Mongoła, ale bardzo mądrego. Niestety, nie mogli mnie obronić przed tym Humamem z Somalii. Tak miał na imię.

Znalazłem więc pana Ruby'ego od zajęć technicznych. Zapytałem, czy mogę pomagać. Przenosiłem przybory szkolne, przygotowywałem salę do zajęć, potem sprzątałem po zajęciach: kawałki drewna, gwoździe, komputery. Pan Ruby zachęcał mnie do mówienia po angielsku i można powiedzieć, że zdjął ze mnie tę barierę. No i ten Humam mnie wtedy nie bił. O 15.30 przychodziła mama i odbierała mnie bezpiecznie ze szkoły.

W college'u zacząłem więcej czasu spędzać na dzielnicy. Korzystałem z okazji, żeby zapoznać się z Angolami. Miałem nawet narzeczoną. Siedzieliśmy kiedyś z kolegą w parku, podeszły dwie dziewczyny. Jedna zaczęła się bujać na huśtawce. I pyta, czy mamy papierosy. My, że nie palimy. Za 10 minut znów pyta, czy dam jej numer telefonu. Drugiego dnia kupiłem jej papierosy, a trzeciego dnia byliśmy w związku.


Moim zdaniem ona była psychicznie skrzywdzona przez brata. Opowiadała, że przysięgali sobie na mały palec, że ona nie powie mamie o tym, co brat robi. I chyba jednak coś mamie powiedziała. Normalnie to by brat powiedział: "Przecież obiecałaś!". A on za jej zgodą wziął młotek i rozwalił jej ten palec. Jak ona u mnie spała, to tylko w kucki z zasłoniętymi oczami. Mówiła, że ktoś zejdzie z plakatu i zrobi jej krzywdę. Nie brała narkotyków, popijała, ale przecież nie tak, żeby mieć zwidy. Zaprowadziła mnie do swojego domu. Jej pokój to najbrudniejsze miejsce, jakie widziałem w życiu. Wszystko porozwalane, ściany w plamach, popisane. Malowaliśmy sobie ręce i na ścianach odbijaliśmy moje i jej imię. Jej mama to typowa Angielka: duża, falowane włosy, papieros w ustach i szaro-różowy dres. Żyje na benefitach. Tata nie wiadomo, gdzie jest.

Zaraz po zerwaniu z Lexis wyjechałem na studia do Southampton. Zawsze dużo grałem na komputerze, więc postanowiłem zająć się projektowaniem gier. Niestety, na studiach też za dużo grałem i nie zaliczyłem roku. Staram się o studia w Londynie, znalazłem szkołę, znów w dzielnicy. Czuję się tam jak w domu.

Zapytałem niedawno wspólną znajomą, co się dzieje z Lexis. Podobno jest w college'u i mówi wszystkim, że związek ze mną był najlepszą rzeczą, jaka ją spotkała. Lexis ładnie rysuje i chce zostać tatuażystką. Chciałbym, żeby spełniły się jej marzenia, bo dobrze jej życzę. Nie może się tylko oglądać na mamę.

Moja córka będzie Polką 
Olga, 30 lat 


Kiedy urodziła się córka, poszłam do polskiego konsulatu, żeby wystarać się o polskie obywatelstwo. Od razu powiedziałam, że na akcie urodzenia figurują dwie kobiety. Panie były skonsternowane, moja prośba rozsadziła ich rutynowy dzień. Dowiedziałam się, że mała powinna być wpisana do ksiąg w polskim urzędzie stanu cywilnego.

Myślałam, że to zwykła procedura, więc szybko pojechałam do mojego miasta. Tam dopiero zaczęły się schody. Widziałam te uśmieszki: "Stasia, ty widziała? Dwie kobity i dziecko se zrobiły...". W końcu dowiedziałam się, że nie można przepisać angielskiego aktu urodzenia. Powód? To nie ja urodziłam córkę, więc nie jestem jej matką.

Gdybym nią była - zmieniliby dla mnie akt urodzenia i wpisaliby mnie jako matkę, a ojca nieznanego. Gdyby opiekunem chciał być niespokrewniony z dzieckiem mężczyzna, też nie byłoby kłopotu. Ale ja jestem kobietą, więc mnie nie można wpisać. Potwierdziły się wszystkie moje wcześniejsze obawy, że ja nigdy nie będę w moim kraju reprezentowana.

Po studiach zaciągnęłam się na duży love boat, byłam kelnerką wśród bogatych emerytów pragnących wygrzać się na Jamajce i Dominikanie. Nie chciało mi się wracać do Polski, zamieszkałam w San Francisco, ale gdy otworzyły się granice, kolega namówił mnie na Anglię. Właściwie na Londyn, bo wiedział, że lubię multietniczność. Nie wykluczam, że odsuwanie myśli o powrocie mogło mieć związek z homoseksualizmem. Moim oczywiście. I samotnością, która bolała w Polsce.

Miałam zaoszczędzone pieniądze, love boaty naprawdę nieźle płacą, do McDonalda poszłam dla numeru podatkowego. Wytrzymałam cztery miesiące, było coś upokarzającego w odgrzewaniu kotletów. Przeniosłam się do salonu z telefonami, gdzie moim zadaniem było zmuszanie ludzi do podpisywania niepotrzebnych umów na telefony z najmniej korzystną dla nich taryfą. Szybko się okazało, że nowa praca jest jeszcze bardziej wyczerpująca emocjonalnie. Stawałam się w niej gorszym człowiekiem.

Siedzą cały dzień na Facebooku i mają dobre pensje: Ile zarabiają Polacy na Wyspach?

Już na szkoleniu traktowali nas jak głupków. Jak można poważnie tłumaczyć, że telefon za 50 funtów z abonamentem 45 funtów na dwa lata wciskany klientowi jest uczciwą transakcją? Okazało się, że musimy co tydzień wcisnąć 20 kontraktów. Nawet menedżerowie. Jeśli się nie wcisnęło, odcinali nam po 300 funtów.

Wciskanie polega na tym, że ktoś, kto przychodzi do sklepu, by pooglądać telefony, wychodzi z podpisaną umową. Jako Polka łatwiej mogłam wciskać kontrakty Polakom, których mnóstwo mieszka i pracuje przy remontach willi na Wimbledonie. Większość nie mówi po angielsku i jest łatwym łupem. Wciskałam też Syryjczykom czy Pakistańczykom.

Kiedy klient wydaje ci się dominujący i pewny siebie, będziesz podchodzić go z pozycji uległych, musisz być submissive i dopiero gdy się zainteresuje, podnosisz głowę. Klienta rozlazłego popychasz do decyzji. 20-letni Angol, który sprzedawał po lewej, inaczej rozróżniał klientów. Tych, którzy mówili bez obcego akcentu, traktował uprzejmie i z resztkami szacunku. Innymi pogardzał i pokpiwał bez litości. Chińczyka, Pakistańczyka od razu stawiał pod ścianą. "Nie chcesz tego telefonu? Naprawdę nie chcesz? No powiedz dlaczego? Co z tobą?". Z tym gościem kłóciłam się bez przerwy. Zarozumiały gnojek, nie uważał, że robi coś złego.

Czułam się bardzo samotna, nie miałam nikogo bliskiego. I wtedy zdarzył się cud. W klubie nocnym na Soho poznałam Jessicę i zakochałam się do szaleństwa. Klub nazywa się Astoria i odbywają się tu często koncerty polskich zespołów rockowych. Kult gra w Astorii. Zawsze się zastanawiam, czy chłopcy wiedzą, że to jest miejsce gejowskie. Na nasz ślub przyjechała cała angielska rodzina Jessiki. Kilkanaście lat temu wyprowadzili się z Londynu do małego miasteczka, nie wiem, czy się obnoszą z tym, że córka ma żonę.

Kiedy zapragnęłyśmy mieć dziecko, ucieszyli się szczerze, że zostaną dziadkami. Jak to zrobiłyśmy? Tutaj wiele kobiet decyduje się na dziecko, chociaż żyją w parze jednopłciowej. Stosuje się metodę na strzykawkę lub na indyka. Prosi się po prostu o spermę i wstrzykuje w odpowiednim momencie.

Z Jessicą profesjonalnie poszłyśmy do kliniki. Kupiłyśmy spermę z badanego źródła, chociaż dawca jest anonimowy, nie wiemy, kim jest i gdzie mieszka, a transakacja odbyła się w internecie. Ale nie ma strachu, że materiał genetyczny może być nietrafiony. W klinice cały zabieg odbywa się w komfortowych warunkach, higienicznie i drogo. Sperma i zabieg kosztują 1400 funtów. Miałyśmy szczęście i oszczędność, bo Jessica zaszła w ciążę za pierwszym razem.
Dzień, w którym urodziła się córka, uważam za najszczęśliwszy w moim życiu. W angielskim akcie urodzenia figuruję jako rodzic, "parent", ale dożyję czasów, kiedy do aktu będzie można wpisać dwie matki.

Sąsiedzi okazują radość na nasz widok. Czy mówią coś za naszymi plecami? Wątpię, Angole bardzo mało mówią. Może dają sobie znaki brwiami. Tego nie widzę.

Czasem słyszę w telewizji jakiegoś polityka. Takiego jak minister do spraw Walii, który mówi pewnym głosem, że geje nie są w stanie zaoferować dziecku spokojnego i bezpiecznego otoczenia. Spokojnie, kiedyś takie prymitywne rzeczy mówili otwarcie o czarnoskórych.

David Cameron dumny z legalizacji małżeństw homoseksualnych w Wielkiej Brytanii:''Premier Wielkiej Brytanii chce eksportować homoseksualne małżeństwa na cały świat''

Czasem tracę cierpliwość. Miałam dwóch braci bliźniaków oraz mamusię i tatusia. Klasyczną rodziną byliśmy. Odkąd pamiętam, rodzice byli pijani. Zapili się, moi bracia też już nie żyją.

W sprawie transkrypcji aktu urodzenia odwołałam się do wojewody. Wojewoda podtrzymał decyzję negatywną. Córka to nie moja rodzina. Ciekawe czyja? Piszę odwołanie do NSA, potem pójdę do Strasburga. Po to, żeby następne córki takich jak ja miały przetartą drogę. Jeszcze chcę, żeby wiedziała, że jest Polką.

Serdecznie witamy 
Mariusz, 30 lat 


Jestem geologiem, brałem udział w praktykach studenckich w okolicach Walii. Wymiana uniwersytecka. Mieszkaliśmy w kilkanaście osób w hotelu robotniczym. Mieszkała tam też Iwonka, studentka z Łodzi. Wszyscy wiedzieli, że robi do mnie maślane oczy.

Poszliśmy z kolegami do pubu, wracałem, szczerze mówiąc, nietrzeźwy. Pomyliły mi się piętra, próbowałem otworzyć drzwi, ale otworzył je ktoś od wewnątrz. Iwonka. Prawda jest taka, że chciałem wejść, ale Iwonka nie chciała mnie wpuścić. Powiedziałem: "No, daj buziaka". Ona odpowiedziała: "Spadaj". Ja podobno rzęziłem: "Może się napijemy piwka". Ona: "Spadaj na drzewo". W końcu poszedłem na górę.

Zasnąłem, w niedzielę leczyłem kaca, a w poniedziałek poszedłem do pracy. Gdyby ktoś mnie zapytał o sobotni incydent, powiedziałbym w najlepszym razie: końskie zaloty. Bardzo się pomyliłem. Iwonka rano piła sobie kawę z angielskimi koleżankami. Opowiadała ze śmiechem, że pijany zwaliłem jej się w nocy do pokoju. Ledwo się mnie pozbyła. Koleżankom stężały twarze: "To nie był głupi incydent. Ten facet zwyczajnie chciał cię zgwałcić! Trzeba zawiadomić policję!". Koleżanki zadzwoniły na posterunek.

Molestowanie seksualne jest w Wielkiej Brytanii przestępstwem ściganym z urzędu. Sprawy potoczyły się więc błyskawicznie. W kilka godzin zostałem aresztowany, przesłuchany i przewieziony do aresztu w Edynburgu. Moje mieszkanie - przeszukane. Dowiedziałem się, że grozi mi dożywocie. Dzięki mobilizacji osiadłej w Anglii dalekiej rodziny przesiedziałem jedynie cztery miesiące w celi z gwałcicielami i mordercą dziecka. Dużo się dowiedziałem o zwyczajach brytyjskich oraz prawodawstwie.

"To nie był głupi incydent. Ten facet zwyczajnie chciał cię zgwałcić! Trzeba zawiadomić policję!". Koleżanki zadzwoniły na posterunek

Ogólnie trzeba uważać, zwłaszcza na kobiety w sobotę. Idą do pubu, piją alkohol i głośno rozmawiają. W kraju pomyślałbyś, że tańcząca na stole kobieta na rauszu, w dodatku ze skłonnością do zrzucania ubrań, oznacza łatwą konsumpcję. I byś się nie wahał, by zagaić albo otoczyć wstępnie ramieniem. Tutaj być może tańcząca ma ochotę na bliższą znajomość, ale nie wiadomo, czy z tobą. I czy nie przestaniesz się jej nagle podobać.

Jeśli nie zrozumiesz tego na czas, w poniedziałek wieczorem możesz być pensjonariuszem zakładu karnego w Sheerness obok Dover, gdzie obecnie przebywa kilkudziesięciu rodaków, w tym co najmniej połowa z powodu przestępstw na tle seksualnym. Nad bramą wielkiego budynku wisi już wielka, pięknie wykonana tablica w języku polskim: "Serdecznie witamy".

Wyszedłem za kaucją i uciekłem do Polski. Nigdy nie wyjadę do Wielkiej Brytanii i nie powiem, żebym za nią specjalnie tęsknił.

Cukierniczka i telefon 
Monika, 45 lat 


Mąż jest upper middle class. Jest bardziej naturalny niż reszta rodziny. W wieku 15 lat postanowił się uniezależnić. Zrezygnował z wyższej edukacji, wybrał zarobkowanie. Niestety, wciąż jest spadkobiercą form swojej klasy. Upomina mnie, że zbyt głośno się śmieję. Mam się ciszej śmiać, zwłaszcza gdy przychodzą jego rodzice. To dla mnie nie problem. Wtedy nie ma powodu do śmiechu.

Czasem mąż ma mi za złe, że jestem niemiła.

Nienarzekanie jest tutaj obowiązującym kodem. Najlepszy kolega męża właśnie stracił pracę. Jego żona jest bezrobotna od pół roku. Przychodzą na kolację i nie zająkną się o kłopotach

"Jak mogłaś powiedzieć przy stole: daj mi cukierniczkę?".

"A jak miałam posłodzić herbatę, jeśli postawiłeś cukierniczkę na drugim końcu stołu?".

"Zupełnie prosto: >>Czy miałbyś coś przeciwko podaniu mi cukierniczki? Bardzo cię proszę<<".

Śmieszne, jak trzeba się namęczyć, żeby dostać kostkę cukru. Za to jeśli powiem przy teściach, że synek jest chory, zapada głucha, nieprzyjemna cisza. Moja mama krzyknęłaby: "Mój Boże, co się stało?". Teściowa ma jakby pretensje, że naraziłam ją na dyskomfort swoją szczerością. W każdym razie zapada cisza. Słychać tylko mlaskanie.
Nienarzekanie jest tutaj obowiązującym kodem. Najlepszy kolega męża właśnie stracił pracę. Jego żona jest bezrobotna od pół roku. Przychodzą na kolację i nie zająkną się o kłopotach, tylko rozmawiają o meczach Premier League w poprzednim tygodniu.

Jak oni się uwalniają od traumy? Już mówię: alkoholem. Nie widziałam nigdzie, żeby się tak piło. A już zwłaszcza kobiety. Bez wina kobiety tu nie żyją. Koleżanka męża pije codziennie pół butelki i nie uważa, że to jest problem. W weekend pije dwie, tak jakby piła herbatę.

Mąż jest niezazdrosny. To ja jestem głową rodziny, co mu nie przeszkadza. Nie pyta, gdzie poszłam, odwozi mnie do pociągu podmiejskiego, a potem robi zakupy. Po pracy otwiera sobie piwo przed telewizorem i mam wrażenie, że jest szczęśliwy.

Ja, kiedy wsiadam do pociągu do miasta, przemieniam się w fundraisera, którym zostałam w wyniku specjalnych studiów uniwersyteckich. W sposób profesjonalny zbieram pieniądze dla mojego klienta. Jest nim szpital dziecięcy.

W tym kraju zbieranie funduszy to wielki przemysł i błędem jest poczucie obciachu w trakcie proszenia o pieniądze. Zresztą spójrz na mnie, żadnego obciachu nie czuję. Tutejsi bogacze zakładają trusty, np. wkładają 200 mln funtów. Odsetki wydają na organizacje charytatywne według upodobania lub według mody. Jeśli, w co wątpię, mają wyrzuty sumienia, że umieścili własnych tatusiów w specjalnych drogich ośrodkach dla bezużytecznych rodziców, przeznaczą te odsetki na osoby starsze lub żyjące w ubóstwie.

Wielka Brytania najbardziej rozwarstwionym krajem Europy: ''Biedny i głodny jak Brytyjczyk''

Po pieniądze aplikujesz do trustu. Konkurencja jest ogromna. Najpierw dostają organizacje medyczne, a zwłaszcza antyrakowe. Potem dostają ci od zwierząt. Za zwierzętami są dzieci. Za dziećmi environment. Działania lokalne oraz hospicja są na samym dole listy. Ktoś wpłaci marne tysiąc funtów i jest zadowolony. Myśli, że nie wiadomo ilu nieszczęśników się za te pieniądze na tamten świat odprowadzi.

"Core" wiedzy polega na tym, żeby każdy list z prośbami cyzelować indywidualnie. Nie wysyłać hurtowo, jak leci. Trzeba dopisać choć jedno zdanie, które sprawi, że twój list będzie wyjątkowy. Nie można oszukiwać. Firmy, które starają się o pieniądze, są prześwietlane do ostatniej nitki.

Teraz uważaj. Jeśli twój projekt dotyczy działań społecznych, to masz żelazne wytyczne. Jedna dziesiąta uczestników to muszą być geje, 15 procent - niepełnosprawni. Organizujesz herbatkę integracyjną dla sąsiadów z ulicy i musisz szukać gejów po domach. Błagać ich, żeby przyszli. Policzyć niepełnosprawnych. Cieszę się, że w moim charity nie mamy parytetów. Moje chore dzieci nie muszą być gejami.

Jako profesjonalistka w zakresie sektora NGO postanowiłam pomóc Polakom, których zjechała wielka ilość, i gołym okiem było widać problemy męczące polską populację. To było naprawdę wariackie posunięcie. Pewność siebie mnie zgubiła, można powiedzieć. Dałam ogłoszenie, że się tworzy organizacja pomocowa, i tego samego dnia zgłosiło się 50 Polaków z problemami. I to jakimi! Same rozmowy zajmowały mi 13 godzin dziennie. Przestałam spać, miałam napady gorąca i palpitacje serca. Zrozumiałam, że z Polakami dzieje się wszystko.

Kto dzwonił? Już mówię: ludzie świeżo po eksmisji, pobite kobiety z dziećmi, samotne dziewczyny w niechcianej ciąży, umierające ofiary przemocy, starzy ludzie niemający dla kogo żyć.

Słyszę dzwonek. Odbieram. Dzwoni dziewczyna, która zaraz będzie rodzić, a właśnie się znalazła na ulicy. Facet ją bił, teraz uciekł. Pracowała rok na etacie, potem pół roku na pół etatu, od kilku miesięcy nie pracuje. Chłopak ją utrzymywał. W councilu nie chcą jej dać mieszkania socjalnego, bo dają po dwóch latach pracy. Brakuje jej dwóch miesięcy. Jedyna pewna rzecz, której się dowiedziała, to że dziecko nie może być bezdomne. Jeśli nie znajdzie mieszkania, dziecko trafi do rodziny zastępczej. Dziewczyna płacze do słuchawki, ja płaczę z drugiej strony, mąż uważa, że mi chyba odbiło. Następnego dnia piszę dziesięć podań i znajduję dla dziewczyny dom dla matki z dzieckiem. I radzę, by wracała do Polski. Nie zna języka i nie ma zawodu. Nie da rady.

Znowu dzwonek. Pan dostawał listy z urzędu, ale ich nie rozumiał, więc nie reagował. Żył jak Polak: praca - dom, praca - dom, w sobotę piwko. Tak więc nie doniósł potrzebnych dokumentów i stracił mieszkanie socjalne. Przyjeżdża firma z nakazem eksmisji. Pan się wymyka i dzwoni, żeby coś zrobić, bo zaraz będzie na bruku. Mówię, że jeśli nie ma znajomych, to żeby szedł sobie do noclegowni. Sprawdzam, jakie ma prawa socjalne. Akurat do mieszkania to nie ma już żadnych, więc radzę, by uskładał na wynajem.


Dzwonek. To akurat pani z Polski. Jej siostra mieszka w Irlandii z mężem i dwójką dzieci. Jak dzwoni do Polski, to nic nie mówi, tylko płacze. Czy moglibyśmy sprawdzić, co jest na rzeczy? Sprawdzamy. W dwie sekundy orientujemy się, że w grę wchodzi przemoc domowa. Mówimy, że obowiązuje tu takie prawo, że kobiet nie może bić. Jeśli o biciu dowiedzą się służby socjalne, dzieci pójdą do opieki zastępczej. Pani z Irlandii nie pracowała, bo zajmowała się dziećmi. I teraz pobita nie ma prawa do żadnych zasiłków. Ale za to jest ofiarą przemocy. Jest święta w tym kraju.

Dzwonek. Płacz, bo socjalni zabrali dzieci państwu z Nottingham. Drążymy. Pan jest zazdrosny, wyskakiwał z pięściami i dostał wyrok, że ma się nie zbliżać do żony i dzieci. Ale się zbliżył, a żona cała w uśmiechach. Mówi służbom socjalnym, że właściwie nic się nie stało i żeby sobie służby nie zawracały wcale głowy. A tutaj nie wolno narażać dzieci na taki stres, więc nie wiadomo, kiedy państwo je dostaną.

Dzwonek. Pani po pięćdziesiątce przyjechała do Wielkiej Brytanii. Pracowała na czarno, teraz zachorowała i okazało się, po pierwsze, że zachorowała śmiertelnie, a po drugie, że dla systemu opieki zdrowotnej nie istnieje. Nie zna języka, rodzina w Polsce się nie pali do opieki nad nieproduktywną mamusią. Szukam precedensów, w dwa dni znajduję jej miejsce w hospicjum. Cudem.

Dzwonek. Pan, który śpi na ulicy po tym, gdy po awanturze wyrzucił go z pokoju polski landlord. Śpi już pół roku, teraz w polskiej bezpłatnej gazecie znalazł mój numer i zadzwonił. Szukałam dla pana noclegowni i dorywczej pracy, mając na względzie historię ze Szkocji. Tam dwóch panów z Polski wynajmowało pokój. I pan 26-letni zabił 23-letniego. Policji powiedział, że młodszy nie dołożył 10 funtów do czynszu. U nieboszczyka znaleźli jeszcze starsze ślady bicia, podpalania i ran kłutych zadanych nożem. Dlaczego młody mieszkał z katem? Dlaczego nie przyszedł po pomoc? Mieszkałabyś z gościem, który by cię dźgnął? Ale młody się bał, bo nie miał na depozyt w nowym mieszkaniu. Wstydził się z niczym wracać do Polski. I zginął.

Dzwonek. Młody człowiek, najwyraźniej ze wsi, bardzo niewykształcony, ale bardzo odważny. Trafił do złej agencji pośrednictwa pracy. Sprzedali go na jakąś farmę pod Londynem, daleko od drogi. Mieszkają w pięciu w nieumeblowanym kontenerze, nie dostają wypłaty, jakiś śniady człowiek zabrał im paszporty. Tak zwana praca niewolnicza, w dodatku nielegalna. Takim trzeba pomóc po cichu. Umówić się, podjechać pod farmę samochodem i porwać. Nie mogę powiedzieć, czy porwaliśmy, czy nie, w każdym razie pan jest na wolności.

Dzwonek. Następny niewolnik. Dzwonił już na policję, zdesperowany, z przydrożnej budki. Źle trafił, kazali mu iść do konsulatu. Albo może tak zrozumiał. Nikt nie poprosił tłumacza do telefonu, bo tłumacz kosztuje, trzeba się o niego upomnieć. Oczywiście policja nie lubi pracy niewolniczej, coraz częściej zdarzają się naloty na wyzyskiwaczy. Przygotowania do nalotu trwają, niestety, rok. Niewolnicy służą w najlepsze.

Dzwonek. 13-letni chłopiec nie może wytrzymać awantur rodziców. Rodzice biją się nawzajem, on też czasem dostaje. Rodzice się wypierają, ale my musimy wierzyć dziecku. Zwłaszcza że chłopiec uciekł z domu i dzwoni, żeby go przenocować, bo trzecią noc spędza na ulicy. Policja już wie o przemocy, zaraz zajmie się rodzicami.

Dzwonek i kolejny dzwonek. Tych telefonów było tak strasznie dużo, że już bałam się spoglądać na wyświetlacz.
Podliczyliśmy, że udało nam się pomóc 120 osobom. Tak więc wpadłam na pomysł, żebyśmy się na razie nie ogłaszali. Czy jeden człowiek może dokonać zbawienia? Myślę, że niestety nie, za co chciałabym serdecznie przeprosić.

PS Czy mogę się na koniec zwrócić do Polaków? Jeśli w Polsce nie układa się z pracą i rodziną, w innym kraju ułoży się znacznie gorzej. Bardzo dziękuję.

Niektóre imiona zostały zmienione

Książka Ewy Winnickiej "Angole" ukaże się wkrótce nakładem wydawnictwa Czarne